Strona główna Aktywność fizyczna Przebiegłam półmaraton du Mont Blanc

Przebiegłam półmaraton du Mont Blanc

autor: Beata Sadowska Data publikacji: Data aktualizacji:
Data publikacji: Data aktualizacji:

Jestem mamą. Pracującą mamą. Łączę życie na dwa domy: ten miejski i ten wiejski. Pracę i opiekę nad dziećmi wykonuję na sto procent. Nie mam niani ani pani do sprzątania. Jak w tym wszystkim znaleźć czas na bieganie? Ba, bieganie po górach?!

Strona główna Aktywność fizyczna Przebiegłam półmaraton du Mont Blanc

Kiedyś biegałam „po płaskim”. I kochałam to. Bawiliśmy się z moim mężem w turystykę biegową. Wymyślaliśmy sobie jakieś nowe miejsce na świecie. Maraton był tylko pretekstem. Jechaliśmy tam kilka dni przed i szukaliśmy uroczej knajpki na świętowanie po biegu. Tak „maratońsko” zwiedziliśmy Nowy Jork, Londyn, Amsterdam, Wenecję, Florencję, Tokio i wiele innych miejsc. Lubiliśmy te nasze przygody. Dzieci naturalnie się w nie wpisały i od pieluch kibicowały zwariowanym rodzicom.

Korzeń, kamień, błoto, strumień

Aż kiedyś wystartowałam w swoim pierwszym górskim biegu. To było cztery lata temu: 28 kilometrów podczas Łemkowyna Ultra-Trail. Wystartowałam i przepadłam. Już wiedziałam, że nie wrócę na asfalt. Już czułam, że woła mnie las, góry, zieloność, przyroda. Brak monotonii w wystukiwaniu kolejnych kilometrów. Zamiast betonu – podbieg, zbieg, korzeń, kamień, błoto, strumień.

Męczyły się mięśnie, a ja czułam, jak bardzo odpoczywam, sycę się tym, co prawdziwe, autentyczne, zdrowe. I tak już zostało. Nie jestem ultrasem, najdłuższy dystans, jaki przebiegłam w górach, to 40 kilometrów, ale jestem dumna z każdego metra! I szczęśliwa jak nasz pies na widok parówki.

Dzwoni do mnie moja holenderska koleżanka Marleen i pyta:

– Nie pobiegłabyś półmaratonu du Mont-Blanc?

No jasne, że bym pobiegła, ale zdobycie pakietu startowego graniczy z cudem. W tym roku było jednak łatwiej, bo pandemia, obostrzenia, nie każdy mógł trenować i nie każdy mógł przyjechać do Chamonix. Zapisałam się w te pędy. A potem pomyślałam.

Kiedy i jak zrobię treningi? Przecież pracuję, zajmuję się domem i nawet bez biegania za mało śpię. No ale ponieważ jestem niepoprawną optymistką, szklanka jest u mnie zawsze do połowy pełna, a nie od połowy pusta, a na dodatek wierzę, że dobra mama to szczęśliwa mama, postanowiłam złapać tego byka za rogi.

Maraton du Mont Blanc - uczestnicy na trasie.

Fot. Fabian Bodet / Marathon du Mont Blanc

Każdy ma swoje hygge

Mamy w domu takie określenie zaczerpnięte z książki o duńskim wychowaniu dzieci. Kiedy ktoś z nas mówi „hygge”, oznacza to, że potrzebuje swojej ciszy, przestrzeni, spokoju, równowagi. Nasze dzieci znikają wtedy pod kocami na piętrowym łóżku i nie wolno im przeszkadzać, Paweł – medytuje, a ja – idę pobiegać. Moja równowaga i azyl to natura. Tam jest wszystko. Balans, spokój, cisza.

– Idę na trening – rzucam.

– Nieeeee, zostań – odpowiadają dzieci.

– Pamiętacie, jak to jest, kiedy chcecie się sami bawić klockami i nie lubicie, kiedy ktoś wam przeszkadza? To jest wasze hygge. A moje jest w lesie.

Rozumieją. Dlatego że z nimi rozmawiamy, tłumaczymy, pokazujemy. Budujemy wzajemny szacunek. Mama nie jest tylko od obsługiwania domu. Mama ma swoje potrzeby i pasje. A to trzeba szanować. Wplatałam więc te moje wykradzione minuty i godziny w codzienny napięty grafik. Paweł nauczył mnie kiedyś sztuki rezygnacji. Nie da się wszystkiego, więc wybieraj to, co w danej chwili jest najważniejsze. Świat się nie zawali. Szłam więc biegać. Tyle, ile mogłam, ile czułam, ile chciałam. Świat się nie zawalił.

Bieganie dla początkujących – jak zacząć biegać?

Biegam sercem, nie zegarkiem

Nie ścigam się od dawna. Biegam sercem, a nie zegarkiem. Dla siebie, nie dla innych. Dla frajdy, nie dla wyniku. Pewnie dlatego wciąż to robię! W bieganiu znajduję przestrzeń tylko dla siebie. Biegając, robię jedną rzecz w jednym czasie, a każda mama doskonale wie, jaki to luksus.

Nie miałam zatem wyśrubowanego planu treningowego, wskakiwałam w buty i znikałam w zieloności. 1/2 Marathon du Mont-Blanc nie ma 21,0975 kilometrów. Jest ogłaszany jako „23 km du Mont-Blanc”, choć tak naprawdę biegnie się prawie 25 kilometrów, wbiegając na wysokość 2 tys. metrów z przepięknym widokiem na Mont-Blanc. Ten bieg śmiało można nazwać historycznym, właśnie odbyła się 42. edycja i uwaga! – 35 procent uczestników (uczestniczek!) to KOBIETY!

Jestem jedną z nich. Bez ambicji wystrzelonych w kosmos, wystarczającą. Jaka to ulga biegać dla przyjemności i czerpać radość z obłędnych widoków po drodze! Niestety, tym razem ani Paweł ani dzieci nie mogli mi kibicować, mąż pracował w górach, a chłopców przejęła nasza sąsiadka. Okrzyki najbliższych to zawsze dodatkowe paliwo podczas wysiłku fizycznego. Niesie. Moja holenderska koleżanka to miała i po drodze zaliczyła buziaki od swojego synka, Jana. Ja na trasie wypatrzyłam trenera hokeja, z którym grają nasze dzieci: „Dawaj, dawaj, brawo!” – krzyczał razem ze swoją żoną. Pomogło.

Na trasie maratonu du Mont Blanc.

Fot. Fabian Bodet / Marathon du Mont Blanc

Oddech vs. stres

Długie i wymagające biegi zawsze odmierzam kawałkami: wyznaczam sobie cele do ogarnięcia umysłem i przestrzenią. Są też limity czasu, w których trzeba się znaleźć na kolejnym odcinku. Nie zdążysz, grzecznie mówią ci „Do widzenia”. Na pierwszy etap i dobiegnięcie do przepięknej górskiej wioski Montroc miałam 2 godziny i 40 minut. Udało się godzinę przed czasem.

Już wtedy czułam radość, szczęście, dumę, jakby ktoś mi dał najpiękniejszy prezent. Wypiłam odgazowaną colę (to standard podczas długich biegów, bo często ratuje brzuch). Zabawne, że colę piję jakieś dwa razy w roku, w tym raz podczas zawodów sportowych.

Ruszyłam dalej. Zaczynał się najgorszy i najbardziej wymagający odcinek: pod górę. Nawet jeśli pojawiał się zbieg w dół, oznaczało to tylko tyle, że za chwilę znowu trzeba się będzie wspinać. Radość z czasu dla siebie, własnej przestrzeni i obłędne widoki wynagradzały mi wszystko. Nawet stres, która niespodziewanie pojawił się na początku biegu, długo nie puszczał i skracał oddech. Postanowiłam pokonać go jego własną bronią.

Nauczycielka jogi, Marysia Prokop, powiedziała mi przed startem: „Pamiętaj o mruczeniu”. Kiedy nie robimy wydechu ustami, tylko nosem (mrucząc właśnie), organizm i mniej się męczy, i szybciej regeneruje. Mruczałam więc sobie, pnąc się pod górę. A dodatkowo, żeby przegonić nieproszonego gościa o imieniu „stres”, wysyłałam w jego kierunku długi, spokojny oddech. I wygrałam! Dla siebie. Nawet nie wiem, kiedy przyspieszone bicie serca zniknęło. Pozostały już tylko moje kroki i oddech, kroki i oddech, kroki i oddech…

Slow jogging – japoński sposób na długowieczność

Już tylko śnieg – i meta!

Kolejny punkt kontroli czasu i zaoszczędziłam kolejne 10 minut. Uśmiechając się do siebie, ruszyłam na ostatni etap biegu. Ten odcinek przebiegłam dwa dni wcześniej, więc wiedziałam, że na końcu jest śnieg, a po śniegu… meta! Kiedy na nią wpadłam, czułam wszystko: ulgę, radość, błogość, szczęście. I wdzięczność, że chciało mi się chcieć. Że zrobiłam coś dla siebie, że pokazałam moim dzieciom, że pasja ma moc. Kiedy po odebraniu medalu zjechałam gondolą na dół, w nagrodę kupiłam sobie ukochaną kawę na mleku owsianym i – mrucząc pod nosem jakąś melodię – ruszyłam do domu.

– Mamo, wygrałaś! – wykrzyknęli chłopcy, kiedy zobaczyli na mojej szyi medal.

Tak, pomyślałam. Wygrałam dla siebie samej. Wygrałam z leniem i tysiącem wymówek. Wygrałam radość i endorfiny.

I Wam też tego życzę: zróbcie coś dla siebie, a szczęściem podzielcie się z innymi.

Czy ten artykuł był pomocny?
TakNie

Podobne artykuły