Anna Augustyn-Protas: Natalia: stres. Wyobrażam sobie, że Ci go nie brakuje – tyle się dzieje, do tego każda z Twoich aktywności – jako osoby znanej – od razu jest oceniana. Spore obciążenie. Jak sobie radzisz, gdy zdarza się jego nadmiar – otwierasz pudło lodów przed snem, idziesz uprawiać boks?
Natalia Kukulska: Wstydzę się powiedzieć, co mi pomaga (śmiech). Pomaga mi na przykład sprzątanie. Ład. Jak mam za dużo spraw na głowie, nadmiar bodźców, chaos w myślach, to zaczynam porządkować przestrzeń wokół siebie i od razu wraca mi spokój. Miałam tak zawsze, ale dziś stosuję to świadomie. Bo to działa. Czasem łapię się na tym, że coś mnie wkurza – i wystarczy, że zetrę blat, i już jest OK (śmiech).
I lubię porządkować myśli: siadam i notuję, analogowo, długopisem w notesie. Jestem skrupulatna, piszę w punktach, co jeszcze niezrobione, co przede mną – to może nie do końca odpowiedź na pytanie o sposoby na stres, ale to moja technika, żeby go mieć jak najmniej. Daje mi to potrzebne poczucie panowania nad codziennością.
– A wściekasz się czasem? Gdy dotyka Cię wszędobylski, bezinteresowny hejt?
– Tak, pokazuje słabą kondycję rasy ludzkiej. Mam jeden sprawdzony sposób – może ktoś skorzysta. Jeśli jest we mnie złość na kogoś, to żeby tych emocji nie nosić w sobie – ale też nie obarczać nimi innych – rozmawiam z taką osobą w myślach. A najczęściej siadam i piszę do tej osoby. Wyłuszczam wszystko, wyliczam argumenty, wyrzucam z siebie żal. I tę wiadomość czy maila… kasuję. Ostatnio dotknął mnie nawet nie hejt, tylko bzdurny, niesprawiedliwy i nieprawdziwy artykuł.
Długo chodziłam z myślami, planowałam odnieść się do niego w moich social mediach. Przygotowałam wszystko, napisałam. W końcu nie puściłam tego, gdy ochłonęłam. I to jest fantastyczne. Bo ja odczułam ulgę – trochę poprzez oszukanie własnej głowy – pozbyłam się tej złości, wyrzuciłam ją z siebie, oczyściłam myśli. Ale nie uruchomiłam rzeczywistości, nie czekałam potem w nerwach na odpowiedź, to nie poszło dalej. Nie „zareklamowałam” tej nieprawdy. Przez to artykuł żył krócej.
– Masz troje dzieci, dwoje starszych już jest jedną nogą w show-biznesie. Da się je uchronić przed stresem, całym tym pośpiechem świata?
– Młode pokolenie ma chyba większy dystans do tego, co kto pisze w internecie, niż my. Często śmieją się z komentarzy i czytają je dla tzw. „beki”. A jeśli chodzi o radzenie sobie ze stresem i nauką… Nie wszystko zawsze się da. Ale myślę, że tego, co ja umiem, dzieci uczą się same, obserwując. Namawiam je do porządkowania spraw, bo tak się żyje łatwiej.
W szkole byłam uczona konspektów i zachęcam do nich dzieci. Robienie takich „ram” sprawia, że połowa rzeczy układa się samoistnie. Jeśli chodzi o stres, to w rodzinie mamy jeszcze jeden świetny sposób: idziemy do lasu. Powiedziałabym wręcz, że jesteśmy uzależnieni od tych spacerów, Jasiek, mój syn, chodzi na nie nawet sam.
Poza tym dużo rozmawiamy. Dużo czytamy, literatura pomaga oderwać się od codzienności. A niedawno, gdy całą rodziną przechodziliśmy COVID-19, zobaczyłam, jak cudownie odpoczynkowe jest oglądanie seriali. Niczego nie wymagają, ty tylko leżysz i patrzysz, a one odrywają cię od rzeczywistości, przenoszą w inny świat.
– Co ostatnio szczególnie Cię wciągnęło?
– Teraz oglądam „Mesjasza” na Netfliksie, a skończyłam „To wiem na pewno” na HBO, dwie równoległe historie braci bliźniaków. Mocne kino, całkowicie zagarniające.
Mam jeszcze jeden sposób na radzenie sobie ze stresem. Muzyka. Śmieciarz pewnie po pracy nie grzebie w śmieciach, ale muzyk po pracy nadal słucha muzyki (śmiech). Ja słucham. Muzyka czasem nawet jest tłem i bardzo mnie to relaksuje. Dobieram ją do nastroju, w zależności od tego, czy potrzebuję ukojenia, czy pobudzenia. Działa to jak czary-mary, pstryk!, i jestem gdzie indziej, mam inne skojarzenia, inaczej bije mi serce. Świat jest piękniejszy.
– A jak masz nadmiar wrażeń? Co pomaga Ci je z siebie zrzucić? Co robisz po emocjonującym występie, po koncercie? Wracasz do garderoby, cichnie gwar, przebierasz się i…
– Kiedyś chodziłam na balangi z zespołem. Zdarzało się, że tańczyłam i zdzierałam gardło, aż następnego dnia nie mogłam mówić. Głupota, głupota i młodość (śmiech). Ale gdy gra się razem koncert, to między muzykami wytwarza się potrzeba wspólnego uniesienia, bycia jednym organizmem muzycznym. Po koncercie zwykle więc szliśmy gdzieś razem odreagować to obnażanie swoich emocji na scenie, obgadać te niuanse, które zdarzyły się w dźwiękach i między dźwiękami, to bycie ocenianym, tę całą tremę…
– Tremę? Miałaś kiedyś tremę?
– Cały czas mam! Teraz rzeczywiście jest OK, ale przez wiele lat miałam z nią olbrzymi problem, olbrzymi. Paraliżowała mnie. Źle śpiewałam na żywo, zwłaszcza na takich festiwalach, gdzie wychodziło się na jeden utwór. Nie miałam żyłki sportowca, że oto staję przed mikrofonem i daję z siebie wszystko, będę najlepszą wersją siebie przez najbliższe trzy minuty. Coś ty! Trzęsły mi się ręce, bolał brzuch, dygotały nogi, miałam przyspieszony oddech – jak tu śpiewać? Uważam, że trema odbierała mi przynajmniej pięćdziesiąt procent możliwości.
– Co takiego zrobiłaś, że trema zniknęła? Co się wydarzyło?
– Dojrzałam, ale też pracowałam nad sobą, nad swoimi kompleksami. Pomogła mi świadomość tego, czego chcę, ale oczywiście też warsztat, doświadczenie, nieustanna praca.
Bardzo dużo mi dało zagranie kiedyś licznych małych koncertów, takich kameralnych, za niewielkie pieniądze, ale po 2–3 dziennie, a wtedy akurat nic się nie działo. To były takie koncerty „ppoż.”, jak myśmy je nazywali – przychodziła publiczność nas posłuchać, a przy okazji odbyć szkolenie przeciwpożarowe. A ja im śpiewałam: „…nieee zgaśnie, choćbyś chciał” (śmiech, zaraźliwyJ). Żartuję.
No więc ilość tych koncertów, ich kameralność, pomagały mi się otwierać. Najpierw paraliż, potem coraz mniej, aż weszła rutyna i zaczęłam się na scenie dobrze bawić. Te „ppoż-owe” koncerty, piętnaście lat temu, to był dla mnie naprawdę duży przeskok w podejściu do tremy.
– Jak dbasz o siebie. Ćwiczysz?
– Tak. Wokalnie i fizycznie. Mam bardzo fajnego coacha wokalnego – Kasię Rościńską, a jeśli chodzi o gimnastykę ciała – Irenkę Mańkowską. Ostatnio dwa razy w tygodniu mamy treningi, trochę cardio, trochę rozciąganie. Lubię też wyjść na szybki spacer. Bieganie nie jest dla mnie. Od czasu do czasu uprawiam jogę.
– Stosujesz zdrową dietę?
– Zwracam uwagę na to, co jem, nauczyłam się asertywności w korzystaniu z dobrodziejstw kuchni (śmiech). Umiem już odmówić babcinych pierożków, choć przecież są cudowne, ale raz na jakiś czas! Wyrobienie sobie zdrowych nawyków trochę u mnie trwało. Zaczęło się, gdy moja córka Ania, jak to nastolatka, zaczęła zwracać uwagę na jedzenie, dziś jest wegetarianką. Dzięki niej pojawiły się jaglanki, owsianki na śniadanie, quinoa, dziki ryż. Nie było tego u nas wcześniej.
I ja, i mąż pochodzimy z domów, gdzie królowały kanapki, zwłaszcza u mnie, a u Michała jajecznica i sadzone. Dziś nie jemy tłusto, głównie pieczemy lub gotujemy na parze. Często mamy ryby, mięso rzadko, dobrą wołowinę raz na 3 tygodnie. Nagle okazało się, że przygotowanie zdrowego jedzenia jest najprostsze i najszybsze.
– Stosujesz jakieś triki jedzeniowe, gdy występujesz? Podobno koncert jest jak solidny trening, to potężny wydatek energii.
– Mówi się, że profesjonalna wokalistka po koncercie jest co najmniej o kilogram lżejsza. Coś w tym jest. Czy jem coś szczególnego? Zauważyłam, że na dwie godziny przed koncertem nie mogę jeść wcale, inaczej źle się czuję na scenie. I na pewno nie mogę jeść czekolady, zalepia gardło. Oraz orzeszków, które są w każdej garderobie, a które kocham. Zawsze jednak zostają ich drobinki, które przeszkadzają śpiewać.
A, jest jedna rzecz, ciekawostka: podczas śpiewania nic nie daje mi picie wody, nieważne, ile jej wypiję, dalej mnie suszy. Ugasić pragnienie i nawilżyć gardło pomaga mi dopiero dodatek soku z cytryny, a najlepiej soku jabłkowego, nie wiem, czemu akurat jabłkowego…
– Masz rytuały uszczęśliwiające?
– Mam jeden, przed wejściem na scenę. Godzinę przed koncertem mnie nie ma, zamykam się w garderobie. Zmywam makijaż, przygotowuję cerę, maluję się – no chyba, że to jakiś festiwal telewizyjny i mam ekipę beauty do pomocy. Ale najczęściej wszystko to robię sama, przy mojej, uwaga, „kuwecie” – tak nazywam zrobione na zamówienie lustro z lampą w postaci rozkładanej metalowej skrzynki.
Niedawno Dorotka Miśkiewicz na jej widok aż się złapała za głowę: „Ty to wozisz ze sobą?!”. Wożę, zawsze! A to dlatego, że regularnie zdarza się, że w garderobie miało coś być, a tego nie ma – lustra, dobrego światła, nawet ogrzewania. Widać nie zawsze jest to oczywiste, że w miejscu, gdzie się ludzie przebierają, powinno być ciepło (śmiech).
Oczywiście i tak jest o niebo lepiej niż w latach 70. czy 80. Niemniej nauczyłam się sama dbać o siebie, dlatego zamówiłam taki „case”, jak mają profesjonalne makijażystki. I godzinę przed koncertem zabieram go i znikam. Zawsze mam też głośnik ze sobą i wprawiam się w dobry nastrój muzyką.
Ostatnio na okrągło słuchałam Laury Mvuli z Metropole Orkest, a przed klubowymi koncertami – Little Dragon. To jest mój rytuał, dzięki któremu schodzi ze mnie nakręcenie się przedkoncertowe, to moja przyjemność tylko dla mnie. Codzienność zostaje za drzwiami. Potem mam – miałam w sumie, bo od roku nie ma koncertów – jeszcze takie dwadzieścia minut na rozśpiewanie, przypomnienie sobie tekstu, jeśli w którymś momencie miałam z nim kłopot, i już jestem gotowa. Jak mi ktoś odbiera ten czas dla mnie, to jest źle.
Ostatnio mieliśmy taki koncert, z Adamem Sztabą, tylko we dwójkę. Organizator nagle ogłosił, że mamy już za kwadrans wejść na scenę, bo impreza przyspieszyła. Dałam sobie radę, ale odebranie mi czasu spowodowało duży stres. Nawet nie wiedziałam, że to dla mnie takie ważne.
– A życiowe rytuały? Co Ci pomaga mieć udany dzień?
– Ja jestem wańka-wstańka, tak o sobie mówię. Jak mnie coś łamie – a łamie, bo jestem bardzo wrażliwą osobą – to wypłakuję się, wyżalam przyjaciółce, i już jest dobrze. Niedobre rzeczy muszę od razu zrzucać z siebie, bo dźwigam za dużo, u mnie wszystko jest na sto procent – nie daję sobie taryfy ulgowej, w każdej przestrzeni życia zarządzam i nie odpuszczam. Pomagają mi przyjemności, spotkania z bliskimi. I masaże, o, to uwielbiam.
– Powiedz coś więcej? Co polecasz?
– Mam trzy miejsca, gdzie chodzę. Pierwsze to Quality House of Beauty, którego jestem ambasadorką, ale naprawdę zżyłam się z tym miejscem i personelem. Cudni ludzie je prowadzą. Gdy byłam chora, to Natalia, szefowa kliniki, przywoziła mi leki i wieszała torbę z nimi na płocie! Zresztą wszyscy tam są wspaniali.
Na masaż chodzę do wspaniałej pani Wioli, która łączy kilka technik masażu ciała i pielęgnacji, i do pani Zosi na zabiegi na twarz – jest świetnym kosmetologiem, a masaż twarzy robi doskonały. Uwielbiam też masaż tajski w Amari, jest obłędny. I chodzę na wizyty do Teresy Markowskiej, to jest osoba, która skanuje ciało. Wiele razy postawiła mnie na nogi. Pomogła mi po porodzie, ale i gdy moja babcia była umierająca i myślałam, że nie dam rady wyjść na scenę. Po masażu Teresy unosiłam się metr nad ziemią. Ma dar.
– Natalia, jaka filozofia życiowa jest Ci najbliższa?
– Bycie w porządku. W prawdzie. Nieoszukiwanie siebie, nieudawanie kogoś innego. Oczywiście wszyscy zakładamy maski do różnych ról życiowych, ale trzeba umieć je zdjąć. I siadać do dialogu, żeby zrozumieć drugą stronę. To wydaje mi się bardzo ważne w dzisiejszym świecie, bo to z dialogu rodzi się zrozumienie, tolerancja, dobre relacje.
– Co by się znalazło na Twoim obrazku szczęścia?
– Obrazki szczęścia są megapułapką. Sama w nią wpadam, robię zdjęcia i wieszam na ścianie: my wszyscy razem, cała rodzina na uśmiechu, psy. Ale życie tak nie wygląda. Jest o coś afera, coś się dzieje. Wydaje mi się, że wystarczy, żeby przeważało zrozumienie, szacunek, poczucie, że miłość jest. Uświadomienie tego daje radość.
Nie da się odejść od trudnych rzeczy, wygumkować ich, to byłaby nieprawda. Każdy z domowników ma charakter, który się wyostrza z wiekiem, my już to wiemy, nasze dzieci też (śmiech). Ważne jest szukanie sposobu na komunikację, a nie zbieranie ładnych obrazków. Choć lubię ładne obrazki.
Myślę, że ważny jest też balans między przyszłością, teraźniejszością a przeszłością. Bo u mnie z racji wydarzeń, jakie miały miejsce w moim życiu, przeszłość jest strasznym kamieniem, ciężarem, który noszę w sobie. Przyszłość zaś jest cudowną ucieczką, już programuję, co będzie. Tylko to „tu i teraz” jest mi najtrudniej uchwycić, ale staram się. Może dlatego tak trudno znaleźć takie jedno zdjęcie.
– Co Cię uszczęśliwia najbardziej?
– Gdy w mojej rodzinie jest wszystko na swoim miejscu. Wszyscy są zdrowi, zaopiekowani, nikomu niczego nie brakuje, zwłaszcza w sferze psychicznej. To mi daje poczucie bezpieczeństwa, wtedy mogę iść dalej. Z tym chodzeniem „dalej” nie mam problemów, wyobraźni mi nie brakuje ani pomysłów. Tylko muszę mieć poczucie, że „w bazie” wszystko się zgadza.
I potrzebuję otaczać się pięknem. Jak pisał Norwid: „Bo piękno na to jest, by zachwycało | Do pracy, praca – by się zmartwychwstało”. Brzydkie otoczenie mnie męczy. Lubię piękne przedmioty, design, architekturę wnętrz, ale i naturę. Uszczęśliwia mnie weekend u przyjaciół na Mazurach, którzy mają tam tylko przyczepę, ale wokół jest tak pięknie, że zapiera dech.