Izabela Nowakowska-Teofilak: Znam mamy, które przed podaniem dziecku smoczka same wsadzały go do buzi. Ta metoda dezynfekcji zawsze wydawała mi się jednak mało higieniczna, choć mówi się, że może hartować odporność malucha. I tak się składa, że dzieci oblizujących smoczek znajomych chorowały rzadko, a moje nieustannie. Przypadek?
– Absolutnie nie łączyłbym oblizywania smoczka z większą odpornością dziecka. Oczywiście jest taka tendencja, by myśleć o matce jako o źródle dobrych bakterii. To przekonanie wynika zapewne z jakichś instynktów pierwotnych. Do dziś w niektórych dzikich plemionach dzieci karmione są tym, co przeżuje matka. Współczesna nauka i wiedza pozwala nam jednak na szacowanie ryzyka.
Musimy mieć świadomość, że podając dziecku pośliniony smoczek, możemy mu przekazać także tę florę niekoniecznie zdrową, na przykład paciorkowce odpowiedzialne za powstawanie próchnicy, wirusa opryszczki czy inne potencjalnie chorobotwórcze beztlenowce, które często znajdują się w naszej jamie ustnej. Takie „prezenty” zaburzają mikrobiotę jamy ustnej małego dziecka, którą tworzą głównie Lactobacillusy, czyli bakterie kwasu mlekowego.
Oczywiście są badania, z których wynika, że ślina zdrowego człowieka ma działanie antybakteryjne i można jej używać niemal jako środka dezynfekującego. To prawda, ale wiele osób nawet nie wie o tym, że ma nieprawidłowy skład śliny. Znam przypadek człowieka, który oblizując własne drobne skaleczenie, zainfekował ranę paciorkowcem, którego miał w jamie ustnej. Nie polecam takich metod.
Niemal wszędzie można kupić butelkę wody i przepłukać nią smoczek. To wystarczy, nie trzeba go za każdym razem dezynfekować czy wyparzać.
– Niektórzy twierdzą, że wczesny kontakt z różnorodnymi potencjalnymi alergenami jest jednym z najlepszych sposobów na zdrowe życie. To prawda?
– Niezupełnie. Okres pierwszych 4 miesięcy to czas, w którym kontakt z alergenami powinien być ograniczany do minimum. Dopiero między 4. a 7. miesiącem życia pojawia się tzw. okienko jelitowe, czyli czas, kiedy jelita dziecka są nastawione na tolerancję i gotowe na poznawanie nowych składników. Dlatego obecnie zaleca się, aby nawet maluchy karmione piersią miały w tym okresie stopniowo wprowadzane nowe pokarmy – to zmniejsza ryzyko alergii.
Odporność dzieci buduje natomiast przede wszystkim wczesny kontakt z niewielką ilością endotoksyn bakteryjnych, czyli, inaczej mówiąc, zanieczyszczeń. Z badań wynika, że maluchy, które w pierwszym roku życia dorastały ze zwierzętami, były zdrowsze i miały mniej alergii niż dzieci wychowywane w sterylnych warunkach.
Z kolei inny eksperyment pokazał, że w domach, w których są zmywarki, automatyczne jest więcej alergików, niż tam, gdzie naczynia zmywa się ręcznie. Dlatego warto zachować równowagę między sterylizowaniem a zdrową ekspozycją dziecka na środowisko zewnętrzne. Jeżeli przesadnie ją ograniczymy, kierowani troską o zdrowie dziecka, zniszczymy jego naturalne mechanizmy obronne i efekt naszych działań będzie odmienny od zamierzonego.
Odporność u dzieci – jak ją wzmocnić?
– Na placach zabaw, w parkach i lasach często słychać jednak strofowanie: „Nie dotykaj, wyrzuć to, uważaj, bo zaraz się ubrudzisz”.
– Dziecko wbrew pozorom nie jest zupełnie bezbronne w kontakcie z różnego typu patogenami. Organizm człowieka ma liczne bariery odporności nieswoistej, czyli m.in. skórę, błony śluzowe, łzy, ślinę, które chronią nas przed pewnego rodzaju zanieczyszczeniami występującymi w naturze.
Trzymanie dziecka pod sterylnym kloszem sprawia, że te naturalne mechanizmy nie pracują, a nietrenowana odporność słabnie. Dlatego trzeba znaleźć złoty środek. Dopuścić pewną dozę „brudu”, ale też z tym nie przesadzić, żeby nie doszło do zatrucia pokarmowego czy zarażenia pasożytami. Gdzie przebiega granica bezpieczeństwa? Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy w żadnej książce. Rodzice uczą się tego często metodą prób i błędów, zdobywają doświadczenie wraz z rozwojem dziecka.
Higiena w dobie pandemii jest szczególnie ważna, ale czyszcząc dziecku rączki co chwilę, możemy spowodować więcej szkód niż korzyści. Dlaczego? Bo każdy z nas posiada własną mikrobiotę, czyli bakterie, które są fizjologiczne na skórze czy błonach śluzowych. Jeżeli będziemy zbyt często dezynfekowali małe rączki preparatem alkoholowym, to zniszczymy tę naturalną barierę biologiczną. A to poważne zagrożenie, bo naruszenie swoistej flory dziecka może spowodować ogromne problemy ze skórą, na przykład pojawienie się zmian atopowych (atopowe zapalenie skóry), nadkażeń bakteryjnych czy grzybiczych.
Dezynfekowanie rączek jest uzasadnione tylko tam, gdzie istnieje zagrożenie chorobotwórczymi drobnoustrojami. Nie trzeba tego robić w naturalnym środowisku dziecka, po zabawie z psem, grzebaniu w piachu czy błocie. Zawsze kiedy tylko mamy wybór: umyć ręce albo je zdezynfekować, wybierajmy wodę z mydłem. Podczas mycia niszczymy mniej naturalnej flory.
– Staram się nie przesadzać, ale kiedy kilka dni temu na moich oczach syn nagle zjadł garść ziemi, psychicznie przygotowywałam się już na nadejście jelitówki. Obawy były na wyrost, bo nic złego się nie wydarzyło.
– W takich sytuacjach bardziej obawiałbym się zachłyśnięcia (sprawdź, jak wykonać RKO u niemowląt) czy jakichś ciał obcych, na przykład kamieni, które dostaną się do układu pokarmowego. W ziemi rzadko znajdują się patogeny, które mogą wywołać zakażenie jelitowe u dziecka. Musiałoby jej zjeść naprawdę ogromne ilości, żeby doszło do zatrucia. Zawarte w niej bakterie mogą mieć wręcz pozytywny wpływ na układ odpornościowy, na przykład Bacillus subtilis, beztlenowiec, który paradoksalnie ma właściwości antybakteryjne. To niezwykle ciekawe zjawisko, ale są dowody na to, że ten gatunek bakterii potrafi hamować rozmnażanie się innych drobnoustrojów chorobotwórczych.
Mimo to oczywiście nie zalecam serwowania dzieciom gleby do jedzenia. Jeśli jednak już same wsadzą ją do buzi, nie trzeba wpadać w panikę. Zdecydowanie gorsze konsekwencje zdrowotne może mieć wsadzenie do buzi przez dziecko rzuconego przez kogoś peta, patyczka po lodzie czy lizaku, bo flora patogenna człowieka jest jednak dominująca.
– Czyli inni ludzie są potencjalnie większym zagrożeniem dla zdrowia dziecka niż najczarniejsza ziemia, najbrudniejsze błotko czy dawno niekąpany pies?
– Czarne rączki po zabawie z psem lub w ziemi są mniejszym zagrożeniem dla zdrowia dziecka niż pozornie czyste łapki po wizycie w przedszkolu czy podróży komunikacją miejską. Na pierwszych znajdują się bowiem głównie zanieczyszczenia mechaniczne, a na drugich mikrobiologiczne. Inaczej mówiąc, przez kontakt z glebą czy od psa nie zarazimy się przecież wirusem RSV, grypą, odrą, świnką, różyczką, świnką, opryszczką czy ospą, a od innych ludzi owszem.
Oczywiście zwierzęta też mają różne drobnoustroje czy pasożyty, ale ryzyko, że po zabawie z nimi coś „złapiemy”, jest marginalne w porównaniu do tego, co dziecko nabywa w kontaktach z ludźmi w przedszkolu, żłobku czy innych miejscach publicznych. Osobiście wolałbym, żeby maluch polizał miskę psa niż na przykład poręcz w autobusie, na której z pewnością znajdują się gronkowce, paciorkowce i inne liczne patogeny ludzkie, które są w stanie mu realnie zaszkodzić. Na psiej misce pewnie bytują jakieś drobnoustroje pochodzące od tego zwierzaka, ale dla człowieka, nawet tego małego, raczej nie będą one zjadliwe.
Czy dzieci mogą złapać pasożyty od psa lub kota?
– Wydaje się jednak, że podczas zabawy na świeżym powietrzu, nawet w grupie, trudniej się czymś zarazić. Czy dzieci spędzające dużo czasu na zewnątrz są zdrowsze od tych, które większość dnia siedzą w pomieszczeniach?
– Oczywiście, co do tego nie ma wątpliwości. Ilość czasu spędzanego na świeżym powietrzu jest wprost proporcjonalna do naszego stanu zdrowia. W zamkniętych pomieszczeniach koncentracja wirusów rośnie, natomiast przestrzeń otwarta to wymiana powietrza i mniej powierzchni wspólnych. Nawet jeśli dziecko napluje na trawę czy piach, to prawdopodobieństwo, że ktokolwiek będzie miał kontakt z jego śliną, jest nikłe. Poza tym na zewnątrz żaden wirus zakaźny nie przetrwa zbyt długo.
Jeśli natomiast malec obślini zabawkę w przedszkolu i po chwili przekaże ją koledze, to ryzyko, że go czymś zarazi, rośnie. Tym bardziej, że w pomieszczeniu na plastikowych powierzchniach wirusy mogą utrzymywać się przez wiele godzin, a nawet kilka dni. Nie bez przyczyny przedszkolaki chorują częściej niż dzieci, które nie chodzą do tego typu placówek.
– Ale taka swobodna zabawa to także brudne i podarte ubrania, zadrapania, guzy, siniaki, przemoczone nogi, zimne ręce, przepocone koszulki, przeziębienia, przewiania i… infekcje.
– Przeziębienia czy przewianie to pojęcia obiegowe. Z medycznego punktu widzenia przyczyną infekcji nie jest sama hipotermia, czyli przemarznięcie. Musi być jeszcze źródło choroby, czyli wirus lub bakteria. Kiedy przemarzniemy, a nie ma wokół nas chorobotwórczych patogenów, to ryzyko tak zwanego przeziębienia jest nikłe. Nie każde przemoczone w kałuży stopy skończą się więc chorobą, chyba że dziecko tapla się w wodzie z rówieśnikiem, który ma objawy infekcji. Kiedy organizm jest wychłodzony, odporność nieco spada i łatwiej się zarazić, ale trzeba mieć od kogo.
– To znaczy, że w ciepły, słoneczny dzień na placu zabaw teoretycznie trudniej złapać infekcję?
– Wirusy najbardziej lubią sporą wilgotność i średnie temperatury, pod wpływem słońca szybko wysychają i stają się nieaktywne. Poza tym promieniowanie UV zmniejsza zanieczyszczenia biologiczne. Dlatego nawet powierzchnie ogólnego użytku wystawione na działanie słońca mikrobiologicznie są czystsze.
Ale jest też druga strona medalu. Bo w wysokich temperaturach resztki jedzenia szybciej się rozkładają, sprawniej postępuje gnicie i rozwój bakterii. Znajdujące się przy koszach odpady organiczne są więc bardziej niebezpieczne i lepiej, żeby nie dostały się w małe rączki. Zabrany na wycieczkę prowiant też szybciej się psuje, warto mieć to na uwadze.
– Z tymi wycieczkami chyba nie jest najlepiej. Z badań wynika, że dzieci ruszają się coraz mniej. W medycznym czasopiśmie „The Lancet” ukazała się praca, która donosi, że badane w Szkocji trzylatki były aktywne fizycznie tylko przez 20 minut dziennie. Jakie są konsekwencje bezruchu dla rozwoju dzieci?
– Tragiczne. Obecnie lekarze nie mają już żadnych wątpliwości, że dziecko, które ma niedobór aktywności fizycznej, całościowo podupada na zdrowiu. Niewłaściwie działa nie tylko układ odpornościowy, ale także układ mięśniowy, krążenia i nerwowy. Pojawia się ryzyko depresji, otyłości, rozwój umysłowy jest gorszy.
Kiedy dziecko biega, ćwiczy, dotyka różnych rzeczy, dostarcza sobie bodźców poznawczych, zwiększa produkcję endorfin, wzmacnia organizm holistycznie. Z całą pewnością ruch na świeżym powietrzu trzeba uznać za naukowo potwierdzony element zdrowego tryby życia.
Leśne przedszkole – dzieciństwo blisko natury
– Ile czasu dziennie dzieci powinny spędzać na powietrzu?
– Minimum dwie godziny dziennie, niezależnie od pogody, oczywiście z wyjątkiem jakichś skrajnych zjawisk atmosferycznych. Może to być spacer, rower, plac zabaw, cokolwiek.
Badania naukowe, które odnoszą się do dorosłych, mówią, że już 30 minut aktywności na powietrzu każdego dnia ma pozytywny wpływ na nasze zdrowie i samopoczucie. Dzieci są w okresie rozwojowym, dlatego moim zdaniem potrzebują więcej aktywnego czasu na zewnątrz.