Strona główna ZdrowiePsychologia Marzenia są po to, żeby je spełniać! Rozmowa z Moniką Witkowską, zdobywczynią K2

Marzenia są po to, żeby je spełniać! Rozmowa z Moniką Witkowską, zdobywczynią K2

autor: Jolanta Zakrocka Data publikacji: Data aktualizacji:
Data publikacji: Data aktualizacji:

Monika jest kobietą taką jak my i (o ile mi wiadomo!) nie ma nadprzyrodzonych mocy. A jednak dokonała rzeczy, które większości z nas wydają się niemożliwe do osiągnięcia. Wspięła się na cztery ośmiotysięczniki, zdobyła Koronę Ziemi. W 2022 roku jako druga Polka po Wandzie Rutkiewicz stanęła na K2. Kiedy z nią rozmawiasz, wszystko wydaje się możliwe. I… chyba tak rzeczywiście jest. Wystarczy bardzo chcieć!

Strona główna ZdrowiePsychologia Marzenia są po to, żeby je spełniać! Rozmowa z Moniką Witkowską, zdobywczynią K2

Jolanta Zakrocka: Jesteś jedną z niewielu znanych mi osób, które naprawdę konsekwentnie realizują swoje plany i marzenia. Większość tylko buja w obłokach, ale ich plany wciąż pozostają w strefie marzeń. Jak ci się to udaje?

Monika Witkowska: No właśnie, wydaje mi się, że użyłaś kluczowego słowa: „konsekwentnie”. Bo u mnie właśnie tak jest – jak już sobie coś wymyślę, to do tego uparcie dążę. Nie odpuszczam, nawet gdy jest trudno. Marzenia są po to, by je realizować, a nie marzyć i zakładać, że coś jest nierealne. Czasem to realizowanie marzeń wymaga naprawdę ciężkiej pracy, wytrwałości, determinacji, odmawiania sobie przyjemności, oszczędzania pieniędzy, ale tym bardziej jest więcej satysfakcji, gdy osiągnie się cel.

JZ: Czasem myślimy sobie na przykład: „Pojechałabym do Australii… ale to tak daleko, drogo, nie mam tyle urlopu, szef na pewno się nie zgodzi…”. Mam wrażenie, że dla ciebie tego typu rzeczy nie były przeszkodą, zawsze udawało ci się jakoś wszystko zorganizować. To prawda? W jaki sposób?

MW: To chyba Żeromski powiedział, że ci, którzy bardzo czegoś chcą, szukają sposobów (na realizację tych zamiarów), a ci, którzy nie chcą – szukają powodów (dla usprawiedliwienia się, że się nie uda). Pamiętam, jak pierwszy raz pomyślałam o wejściu na Everest. Od razu moje myśli zakotwiczyły się w nastawieniu, że muszę zrobić wszystko, aby ta wyprawa doszła do celu. Gdybym zaczęła się nadmiernie zastanawiać nad sensem tej wyprawy, od razu byłoby milion powodów na nie, od braku funduszy począwszy, po rozważania na temat ryzyka. Efekt? Minął rok od pomysłu i stanęłam na najwyższej górze świata, podczas gdy znajomy, który też wtedy chciał ze mną jechać, chce jechać nadal – w znaczeniu, że ciągle o tym Evereście mówi, ale na tym się kończy, ani razu nie dał sobie szansy na jego zdobycie.

JZ: Kiedy po raz pierwszy w twojej głowie pojawiła się myśl: „Chcę wejść na K2”? Uważałaś, że to realne?

MW: Długo zastanawiałam się, czy nie jest to rzucanie się z przysłowiową motyką na słońce. Na szczęście znajomi wspinacze, którzy widzieli, jak sobie w tych najwyższych górach radzę, przekonali mnie, że nie, że to całkiem sensowny pomysł. Moje decyzje przyśpieszył mój wiek (śmiech) – mam 56 lat, a himalaistki w tym wieku to już niestety rzadkość. Zanim doszło do mojej wyprawy, najstarsza kobieta na K2 miała 52 lata. Mój mąż też delikatnie zwrócił mi uwagę, że „młodsza nie będę”, mając na myśli to, co każde z nas wiedziało, czyli że to już wiek, w którym wydolność niestety spada.

JZ: Z tego, co wiem, pojawiały się różne przeszkody. Plany pokrzyżowała ci trochę między innymi pandemia. Ile lat minęło od pomysłu do realizacji? Myślałaś czasem: „Może dam sobie spokój”?

MW: Owszem, pandemia sprawiła, że od pomysłu do realizacji zamiast roku minęły 3 lata. Ale myśli „Dam sobie spokój” nie było. Kiedy coś się nie układa tak, jak bym sobie życzyła, zakładam, że wszystko dzieje się po coś. W tym przypadku też tak było – ten dodatkowy czas miał przełożenie na jeszcze lepsze przygotowanie: kondycyjne, logistyczne, sprzętowe i wszelkie inne, co przecież zwiększało moje szanse na szczyt i wpływało na bezpieczeństwo.

JZ: Wyprawa w góry to wielkie przedsięwzięcie i ogromne wyzwanie – fizyczne, psychiczne. Co jest według ciebie najtrudniejsze?

MW: Każdy z tych czynników jest ważny. Co jest najtrudniejsze? To, na co mamy najmniejszy wpływ. Kondycji w 2–3 tygodnie się nie zbuduje – trzeba trenować miesiącami czy wręcz latami, a najlepiej gdy aktywność jest po prostu wpleciona w styl życia. To jednak – mam na myśli przygotowanie fizyczne – jest pod naszą kontrolą, pracujemy nad tym, śledzimy postępy… Z kolei strona psychiczna jest trudna, bo musimy poradzić sobie z myślą, że możemy z takiej wyprawy nie wrócić, ale okej, mam mocny charakter, więc sobie to w głowie jakoś układam. Najtrudniejsze było, paradoksalnie, szukanie sponsorów. Owszem, część pieniędzy na wyprawę stanowiły moje prywatne oszczędności, co wiązało się z ustaleniem sobie strategii wydatków (np. myślenie: „Nie wymienię starych mebli, bo wolę mieć na wyprawę” itp.), ale nie byłam w stanie wysupłać całości kwoty, więc musiałam szukać wsparcia z zewnątrz. I okazało się, że z tym sobie akurat najsłabiej radzę. I nie chodzi nawet o to, że 99% moich pism, telefonów itp. nie przyniosło żadnego efektu, chociaż włożyłam w to masę energii i czasu. Mam na myśli to, że słabo jest, gdy ktoś coś obiecuje, mówi, żeby na miesiąc przed wyprawą się z nim skontaktować, bo na pewno pomoże, a tymczasem, gdy przychodzi wskazana pora kontaktu, unika telefonów. Trudno też nie mieć żalu o to, że firmy wspierające wyprawy himalajskie panów kobiet himalaistek sponsorować nie chcą.

JZ: Wspinaczka wspinaczką, ale są też etapy pośrednie. Widziałam zdjęcia twojego namiotu stojącego gdzieś na skrawku skały nad przepaścią. Czytałam, że zdarzyło ci się spać w małym namiociku z kilkoma innymi osobami. Jak to znosiłaś?

MW: Spanie w namiocie z innymi osobami, często nieznajomymi mężczyznami, to w himalaizmie sprawa zupełnie normalna. To, że w namiocie nie ma luksusów, że stoi pochyło, że jest w nim zimno – do tego też trzeba się przyzwyczaić. Najgorzej mają himalaistki z krajów arabskich, bo w ich kręgu kulturowym dzielenie namiotu z mężczyznami ściąga hejt i umniejsza ich dokonaniom.

JZ: Chcę zapytać jak kobieta kobietę, jak sobie radziłaś na tej wyprawie. Nawet dbanie o higienę to chyba niemałe wyzwanie?

MW: Nie ma co kryć, że kobiety na takich wyprawach mają trudniej. Bo weźmy pod uwagę kwestie fizjologii. Kobietom trudniej załatwić się gdziekolwiek, np. podczas wspinania, gdy nie można odczepić się od liny poręczowej i iść na bok. Nie ma siły – trzeba przyzwyczaić się do braku intymności, sikania do butelki (kobietom ułatwiają to specjalne lejki), problemów z okresem, który w górach bywa kompletnie nieregularny i potrafi trwać dużo dłużej niż normalnie, nie mówiąc o tym, że trudno o utrzymywanie higieny, bo woda na wysokości jest z założenia deficytowa (trzeba wytapiać ją ze śniegu, co jest mocno skomplikowane).

JZ: Co czułaś, kiedy stanęłaś na wymarzonym szczycie?

MW: Mowa o K2? Płakałam ze szczęścia! Nawet na Evereście nie miałam takich emocji. Cieszyłam się, że zdobyłam górę, ale wiedziałam, że to dopiero połowa mojego ataku szczytowego – więcej wypadków jest podczas zejścia, gdy do głosu dochodzi zmęczenie, łatwiej popełnić błąd, zanikająca adrenalina ogranicza skupienie.

JZ: Wejście na K2 przysporzyło ci pewnie sławy, ale przecież to nie pierwszy i nie ostatni szczyt, na który weszłaś…

MW: Nie wspinam się dla sławy, tylko z chęci realizacji swoich marzeń. Na pewno K2 było dla mnie najtrudniejszym i najważnieszym szczytem, ale na koncie mam jeszcze trzy inne ośmiotysięczniki – Everest, Lhotse i Manaslu, a do tego Koronę Ziemi (najwyższe szczyty wszystkich kontynentów) oraz wiele innych gór, niższych, mniej znanych, ale niełatwych.

JZ: Co dalej? Jakie są twoje kolejne plany? Jakich marzeń jeszcze nie zrealizowałaś?

MW: Pomysłów mam tak wiele, że życia nie starczy! W najbliższych planach mam powrót do ambitnych podróży, takich poza utartymi szlakami. Myślę m.in. o Iraku, Afganistanie, kilku krajach Afryki, w których jeszcze nie byłam – typu Liberia, Sierra Leone, Czad, Niger… Zamierzam też wrócić do wypraw żeglarskich oraz zrealizować kilka pomysłów polarnych, powiązanych z długodystansowymi przejściami na nartach, z ciągnięciem dobytku.

JZ: Bo góry to niejedyna twoja pasja…

MW: Największą konkurencją dla gór jest żeglarstwo – mam tu na myśli rejsy po morzach i oceanach, przy czym zwykle są to wyprawy trwające wiele tygodni czy nawet kilka miesięcy. Miałam też w swoim życiu okres fascynacji sportami powietrznymi – zrobiłam kurs paralotniowy, spadochronowy, latałam na motolotniach… Uznałam jednak, że nie da się robić wszystkiego. Pasje wymagają czasu, pieniędzy i pełnego zaangażowania, a żeby być w czymś dobrym, trzeba czasem wybierać.

JZ: A jak odpoczywasz? Gdzie najlepiej ładujesz baterie?

MW: Ja chyba nie umiem tak po prostu nic nie robić. Mam swoiste ADHD. Chciałabym odpowiedzieć, że odpoczywam z książką, na leżaku lub hamaku, ale takich chwil praktycznie nie ma. Książki czytam w pociągach czy autobusach, gdzieś tam w trasie, na hamaku chętnie bym poleżała, ale przecież tyle jest zawsze do zrobienia. Odpoczywam aktywnie – zimą świetnym resetem jest dla mnie jazda na nartach, latem pływanie na desce, no a niezależnie od pory roku – wędrówki po górach, przy czym moje najukochańsze góry to Bieszczady.

JZ: I na koniec: co powiedziałabyś osobom, które nie wierzą, że ich marzenia i plany mogą się urzeczywistnić? Które może nie mają odwagi, by mierzyć wysoko – w różnych dziedzinach?

MW: Warto mieć marzenia, ale właśnie – ważne jest, żeby na samych marzeniach się nie kończyło. Marzenia się same nie spełniają, marzenia się spełnia, a w tym trzeba im pomóc, zapracować na to. Możemy więcej, niż nam się wydaje. Mamy jedno życie i trzeba je dobrze wykorzystać!

Czy ten artykuł był pomocny?
TakNie

Podobne artykuły