Strona główna ZdrowiePsychologia Przerwa na radość

Przerwa na radość

autor: Dorota Mirska Data publikacji: Data aktualizacji:
Data publikacji: Data aktualizacji:

Radość – emocja, która generuje najwyższe wibracje, pomaga oczyścić się ze smutku i cierpienia. Niezależnie od tego, jak wokół nas jest ciemno, jak bardzo życie daje nam się we znaki, warto ją pielęgnować w sobie i nieść innym. Dlaczego radość jest nam tak bardzo potrzebna? Co zrobić, żeby doświadczać jej na co dzień? O tym rozmawiamy z Agnieszką Maciąg.

Strona główna ZdrowiePsychologia Przerwa na radość

Wojna tuż za naszą granicą, szalejąca inflacja, lęk przed zimą i brakami w dostawach gazu i prądu, ekologiczna katastrofa na całym świecie… Wygląda na to, że nie mamy się z czego cieszyć. Tymczasem, jakby na przekór temu, co się dzieje, Agnieszka Maciąg wydała książkę „Dziennik radości”, w której zaproponowała nam radykalną terapię smutku i żalu śmiechem i pozytywnym myśleniem. Postanowiła wprowadzić do naszych serc radość i światło, wbrew ciemności i złu. Radość, która da nam siłę i wsparcie. O tym, jak bardzo tego potrzebowaliśmy, świadczy fakt, że książka z miejsca stała się bestsellerem.

Dorota Mirska: W „Dzienniku radości” piszesz, że mamy prawo pomnażać swoje szczęście, radować się na przekór lękowi i złu wokół nas. Bo właśnie takich dobrych emocji potrzebuje świat. Dlaczego wykrzesanie z siebie uśmiechu przychodzi nam z takim trudem?

Agnieszka Maciąg: Urodziłam się w 1969 roku i niemal przez całe moje życie są ciężkie czasy. Przeżyłam kryzysy lat 70., 80. i 90., inflację, dewaluację pieniądza, zmianę ustroju, czasy bezrobocia i mnóstwo innych klęsk. Przez całe moje życie wisi nad nami widmo wojny, która w czasach mojego dzieciństwa i młodości zawsze była bardzo realna. Przetrwaliśmy, życie rozwija się, a my wzrastamy. Z perspektywy czasu widzę, że zostaliśmy wychowani w mentalności lęku, bólu, cierpienia i obsesyjnego gloryfikowania martyrologii. Od najmłodszych lat jesteśmy uczeni, że nie mamy prawa cieszyć się bez powodu, mamy być poważni, nieustannie myśleć o przeszłości i zamartwiać się o przyszłość.

Dzieci stale słyszą: „Co z ciebie wyrośnie!?”. Nikt nie skupia się na tym, co jest tu i teraz. Bardzo intensywnie to odczułam, kiedy nasza córeczka Helenka szła do pierwszej klasy. Dzieci były podekscytowane, szczęśliwe, cieszyły się swoim pierwszym dniem w szkole, tymczasem całą uroczystość zdominowały obchody wybuchu II wojny światowej. 6-letnie dzieci w tak ważnym dla nich dniu musiały się smucić i myśleć, że wiele lat temu 1 września mnóstwo ludzi w Polsce i na świecie cierpiało. I wcale nie mówię, żeby zapominać o historii! Ona jest dla nas ważna. Ale my, Polacy, zbudowaliśmy wokół niej całą swoją tożsamość. Nurzamy się w przeszłości, nie pozwalając sobie na lekkość i uśmiech w teraźniejszości „z szacunku” dla tego, co było. Narzekamy, obwiniamy się, w mediach są bezustanne kłótnie, a my jesteśmy zastraszani najgorszą z możliwych wersji przyszłości. Nikt nam nie mówi: „Damy radę, poradzimy sobie, wszystko będzie dobrze”. A tym czasem to właśnie ta wiara, optymizm i zaufanie pomogły nam i generalnie ludzkości przejść największe wyzwania.  

Możemy mieć w życiu różnego rodzaju doświadczenia, ale to od nas zależy, co z nimi zrobimy. I taką właśnie tożsamość powinniśmy budować – opartą na radości, zaufaniu, miłości, a nie na smutku, cierpieniu i umartwianiu się. To miłość i uśmiech uratują świat, a nie nasza rozpacz i nurzanie się w beznadziei.

Ale, jak sama mówisz, nie jest to łatwe…

Oczywiście! Od najmłodszych lat jesteśmy „zaprogramowani” na lęk i zamartwianie się. Przeprogramowanie naszego umysłu i wzorców mentalnych, kulturowych, społecznych i rodzinnych to nasza praca do wykonania. Sami z siebie nie staniemy się z dnia na dzień szczęśliwi, wmawiając sobie radość i uśmiech. Musimy podjąć wysiłek, przebudować siebie od środka.

Wiem to po sobie – doskonale znam uczucie beznadziei i dławiącego bólu. W 2005 roku ja już nie wiedziałam, jak się śmiać, zatraciłam tę umiejętność. Chociaż z zewnątrz wszystko wyglądało bardzo dobrze, wewnątrz własnego serca dotknęłam mojego osobistego dna. Szukałam ratunku i chociaż sama studiowałam psychologię, poszłam na terapię. Chciałam siebie zrozumieć i przestać cierpieć. Zaczęłam „rozpakowywać” siebie, sprawdzać, dlaczego taka jestem – dlaczego np. wchodzę w toksyczne relacje, tkwię w pracy, która mnie wykańcza psychicznie. Praca z psychologiem trwała rok, ale już w 2006 roku weszłam na fascynującą ścieżkę rozwoju i przemiany. Doświadczyłam momentów duchowego olśnienia i przebudzenia. Zmieniłam się całkowicie i nigdy już nie wróciłam do dawnej wersji siebie i starego życia, które było wygodne materialnie, ale wyniszczające psychicznie. Udało mi się, wyszłam z mojej „ciemnej nocy duszy”, doszłam do szczęścia i radości. Ale, co ciekawe, przekonałam się, że problemy, jakie przepracowywałam, nie są tylko moje, „Agnieszkowe”, tylko rodzinne oraz nasze wspólne, które mamy jako naród. Pod tym względem ostatni rok był niezwykle ciekawy, ponieważ obnażył nasze narodowe cienie. Wiele osób miało poczucie winy, że są szczęśliwe, że mają dom, rodzinę, pieniądze. Jedni odmawiali sobie radości, ponieważ inni cierpią.

Zrozumiałam, że biednej osobie nie pomoże osoba uboga, a chorej jeszcze bardziej chora. Nonsensem jest popadanie w problemy dlatego, że inni je mają. Aby pomagać innym, sami musimy zadbać o nasze zdrowie i dobrostan – wówczas możemy dzielić się z innymi i ich wspierać. Toksyczne pojmowanie solidarności to wikłanie się w problemy i biedę dlatego, ze inni mają trudności i doświadczają braków. Nasza rozpacz nie uzdrowi tego świata, a tylko odbierze nam energię. Słabi, sfrustrowani ludzie czują niemoc, dlatego nie zbudują niczego pozytywnego.

Absolutnie nie chodzi o to, żebyśmy byli nieczuli i mieli zablokowane serce. Ono ma być otwarte! Nauczmy się pomagać innym, jednocześnie dbając o siebie. To nie egoizm, ale mądrość. W moich książkach wielokrotnie pisałam: „Z wyschniętej studni nikt się nie napije” oraz „Nie możesz dać innym tego, czego sama nie masz”. Pisałam to w kontekście dobrostanu kobiet, które troszczą się o bliskich, ale temat, jak widać, jest szerszy i bardziej uniwersalny, niż przypuszczałam. 

Przed nami duża praca, bo najpierw musimy zobaczyć w sobie nasze cienie, przepracować je, zmieniać siebie krok za krokiem, dzień za dniem. Uczmy się odchodzić od myślenia, które nie służy nam dobrze, przynosi niskie wibracje, które nie tylko sprawiają, że coraz bardziej pesymistycznie patrzymy na świat i na przyszłość, ale także przekładają się na choroby fizyczne.

Te obserwacje skłoniły mnie do napisania „Dziennika radości”. Książka nie jest infantylnym zapisem przemyśleń dziewczyny, która ma na oczach różowe okulary, ale kobiety, która przeszła w życiu naprawdę wiele, wyciągnęła wnioski i może podzielić się zdobytym doświadczeniem i życiową mądrością. Radość wcale nie jest łatwa ani infantylna – w obecnym świecie wymaga od nas siły i hartu ducha! Najłatwiej jest załamać ręce, ale zaufanie i optymizm to w dzisiejszych czasach potężna moc oraz nasz wybór. Uważam, że my, dorośli, jesteśmy odpowiedzialni za to, żeby zobaczyć te szkodliwe wzorce, w jakich wzrastaliśmy, uleczyć własne rany i nie przekazywać ich dalej naszym dzieciom.

Musimy stworzyć na nowo swój sposób myślenia na bardziej optymistyczny. I to nie dzieje się samo, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To jest proces, który wymaga od nas świadomej pracy. Trzeba ją wykonać dokładnie tak samo, jak na siłowni buduje się mięśnie. Nikt tego za nas nie zrobi.

Bardzo poruszyła mnie opowieść o Twoim umierającym Tacie, którego w ostatniej drodze trzymałaś za rękę…

To wydarzenie było początkiem mojego rozwoju duchowego, pokazało mi kruchość życia. Patrząc na odchodzenie mojego Taty, przeszłam różne emocje: rozpacz, strach, załamanie i złość. Wszystkie te uczucia w takiej sytuacji są absolutnie naturalne. Tylko w pewnym momencie trzeba zdecydować, czy chcemy pozostać w naszym smutku i rozpaczy, czy szukać sposobów na to, by znaleźć akceptację, mądrość, sposób na pogodzenie się z tym, co nieuniknione. Kiedy zdobędziemy się na to, szybko zrozumiemy, że jeśli ktoś jest chory, cierpi, a my siądziemy nad jego łóżkiem i będziemy płakać, to w niczym mu nie pomożemy. Pomóc może zmiana perspektywy – spróbujmy wnieść w jego życie choć trochę światła. „Bądź słońcem na cudzym niebie”, rozpal światło dla drugiego człowieka.

Na jeden z moich warsztatów przyjechała kobieta w głębokiej żałobie po stracie męża. Otrzymała ogromne wsparcie od innych kobiet, wiele z nich także doświadczyło w życiu ogromnej straty. Drugiego dnia, idąc z koleżankami, śmiała się radośnie. Nadal w sercu czuła ból – to się nie zmieniło. Ale nawet przeżywając żałobę, cierpiąc, możemy znaleźć momenty ukojenia, radości. Warto świadomie szukać takich chwil, które pomogą nam wyjść z niemocy i bólu. Dzięki nimzaczynamy inaczej oddychać, zmieniać perspektywę, widzieć jaśniejszą przyszłość.

To naturalne, że czasem czujemy niemoc, żal, złość – jesteśmy ludźmi i doświadczamy całego spektrum emocji. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy chcemy w to wchodzić głębiej, czy też wolimy szukać sposobów, które pozwolą rozświetlić nam dzień. Jesteśmy prowadzeni przez Stwórcę i naszych bliskich, którzy odeszli. Są dla nas jak opiekuńcze anioły. Nie obrażajmy się na Pana Boga, jeśli spotkało nas coś złego. Jest w tym jakaś lekcja. Może jeszcze jej nie widzimy, ale przyjdzie taki moment, w którym odkryjemy jej głębszy sens. Każdy z nas ma do przepracowania bolesne wydarzenia, nikt nie ma życia cudownie usłanego różami. Dlatego nie oceniajmy drugiego człowieka zbyt pochopnie. Lepiej wnieśmy w jego życie chwilę światła i radości.

Cokolwiek by się działo – nawet gdy przechodzimy największy ból, cierpienie – świadomie szukajmy czegoś, co może nas podnieść na duchu, dać nam choć chwilę radości.

Nie sądzisz, że są takie sytuacje w życiu, w których naprawdę nie sposób się uśmiechać?

Wówczas się nie uśmiechajmy – nic na siłę. Sztuczny uśmiech, zaprzeczanie temu, co czujemy, nie jest rozwiązaniem. Dlatego w mojej książce piszę o tym, aby nie uciekać od emocji i nie wypierać ich. Każdy z nas doświadcza w życiu skrajnie trudnych sytuacji, dlatego piszę o tym, aby przejść żałobę: czy to po stracie bliskiej osoby, pracy, czy zerwanej więzi z przyjacielem, a nawet ukochanym pupilem. Życie nam się rozpada, a serce pęka, gdy pokładałam w kimś lub czymś wiarę i nadzieję, a to wszystko się skończyło. Wiele osób w takich sytuacjach cierpi tak bardzo, że w odruchu samoobrony ucieka od bólu w alkohol, pracoholizm czy inny znane ludzkości metody na wyparcie. Niektóre osoby odcinają się od swoich emocji i udają, że żałoba ich nie dotyka. Zamiast płakać, złoszczą się na innych, obwiniają cały świat. To jest droga donikąd. Naprawdę lepiej się przyznać przed sobą: „Jest mi źle, jest mi smutno, cierpię”. Wypłakać się, wykrzyczeć. Jeżeli tego nie zrobimy, tylko zamieciemy problem pod dywan, on kiedyś i tak wyjdzie i nas dopadnie.

Kiedy już się wykrzyczymy i wypłaczemy, gdy przeżyjemy swoiste oczyszczenie, możemy zdecydować, co robić dalej – odpalić smutny film, smutną piosenkę, upić się na smutno i w tym trwać? Czy raczej przyznać: „Kocham siebie, utulam siebie, szanuję ten ból w sobie oraz proces, przez który przechodzę. Ale teraz zrobię wszystko, aby zatroszczyć się o siebie i podarować sobie coś pięknego, miłego, dobrego, coś, co mnie uzdrawia, koi. Jestem w tym bólu, ale jednak żyję, wzrastam, uczę się kochać i rozumieć siebie i innych”.

Każda osoba, która otarła się o śmierć, usłyszała trudną diagnozę, wie, że każde życie, każdy dzień, każda chwila jest bezcenna. Zatroszczmy się więc o siebie, podarujmy sobie czułość i wsparcie, zwłaszcza w czasie najgorszej burzy.

fot. Robert Wolański

Naukowcy potwierdzają, że radość ma moc terapeutyczną. Leczenie śmiechem nosi nawet nazwę „geloterapia”. Dlatego na oddziałach onkologicznych (zwłaszcza dziecięcych) chodzą clowni rozśmieszający pacjentów, chorych zachęca się do oglądania komedii. Myślisz, że śmiech może skutecznie kogoś wyleczyć?

Oczywiście! W „Dzienniku radości” przytaczam historię pacjenta w ostatnim stadium raka, który postanowił pozostałe mu tygodnie życia spędzić w hotelu – wysypiać się, jeść pyszne jedzenie i oglądać komedie. Ku zdumieniu lekarzy, człowiek ten wrócił do zdrowia! Takich przypadków jest więcej. Pamiętajmy, że oglądanie horrorów, krwawych, okrutnych filmów pełnych przemocy to zapraszanie do swego życia negatywnych emocji, a tym samym niskich wibracji, jakie one niosą. Jeżeli więc żyjemy w trudnych czasach lub przeżywamy własne, osobiste problemy, szukajmy czegoś, co nam doda energii, podniesie nasze wibracje.

W książce zawarłam listę śmiesznych filmów, które dają nadzieję, niosą uśmiech. One naprawdę działają jak lekarstwo – i to nie jest przenośnia! Gdy jesteśmy w szoku czy skrajnej rozpaczy, nie zawsze mamy siłę czy przestrzeń na to, żeby medytować albo praktykować jogę, która pomogłaby nam oczyścić umysł i dać pozytywne emocje. Tymczasem film przez dwie godziny absorbuje naszą uwagę, pomaga oderwać się od problemu, który nas nurtuje, łagodzi stres. Przez ten czas tworzymy koktajl hormonów szczęścia, wibracje się podnoszą i po seansie zyskujemy potrzebny dystans.

W mediach codziennie słyszymy negatywne informacje, świat nas „dołuje”, robi wszystko, żebyśmy nie cieszyli z tego, co mamy, tylko zamartwiali się o to, czego to w przyszłości mieć nie będziemy, i o to, jakie kataklizmy nam grożą. Nie dajmy się! Trzeba się odciąć, zrobić detoks od zastraszających informacji i nieustannych sporów, których nasz naród ma już naprawdę dość. Naszym zadaniem jest celowe szukanie radości, optymizmu, skoncentrowanie na obfitości dobra, jaką mamy w życiu.

Oprócz oglądania dobrych komedii gdzie jeszcze możemy szukać radości?

Gdzie się da! Gdy byłam nastolatką, w Polsce panował głęboki kryzys. Mój tato wyjechał na dłuższy czas, zostałam z mamą sama i był to dla nas trudny etap. W domu się nie przelewało, mama miała mnóstwo pracy, ja nauki (chodziłam do liceum sztuk plastycznych). Ale miałyśmy z mamą wspólny rytuał – kiedy wracałam do domu po szkole, a mama po pracy, nie siadałyśmy i nie jęczałyśmy na temat tego, jakie problemy nas dzisiaj spotkały, ale czytałyśmy na głos „Mikołajka”. Dosłownie płakałyśmy ze śmiechu. Moja mama zawsze znajdowała jakiś sposób, żeby rozświetlić nam dzień – piekła ciasto, gotowała moje ulubione danie, organizowała wyjście do kina na fajny film…

Najważniejsze to każdego dnia tworzyć w swoim życiu przestrzeń, w której się serdecznie śmiejemy. Szczęście jest szerszym pojęciem, do czegoś zobowiązuje, ale radość może być malutka. Nawet przeżywając trudny czas w życiu, możemy robić sobie krótkie przerwy na radość. Na coś miłego, przyjemnego.

U mnie na co dzień w domu nastrój poprawiają nam:

  • olejki eteryczne – pomarańcza, cytryna, cytronella
  • światełka: świeczki,lampki, lampeczki, które zapalam w całym domu. Jeśli ktoś ma skłonność do depresji czy spadku nastroju o tej porze roku, może się doświetlać specjalną lampą emitującą światło podobne do dziennego
  • muzyka: pozytywna, radosna – często słuchamy mantr i je śpiewamy. Zrobiłam sobie playlistę pt. „Radość” i mam na niej utwory, które wywołują uśmiech na mojej twarzy. Polecam też wypróbować jeden z niezawodnych sposobów na podniesienie się z cierpienia – przez 40 dni śpiewajcie codziennie uzdrawiającą mantrę RA MA DA SA. Efekty mogą naprawdę zadziwić
  • taniec: czasami wystarczy puścić wesołą muzykę, poskakać, potańczyć razem z kimś czy samemu, powygłupiać się
  • serdeczne kontakty z bliskimi. Jeżeli się z kimś pokłócę, staram się jak najszybciej przeprosić, usiąść, porozmawiać z bliskimi. Nie muszę mieć racji, zależy mi na tym, żebyśmy się rozumieli. Mówmy z serca. Rozmawiajmy z ludźmi o fajnych, budujących rzeczach, szkoda czasu na obgadywanie kogoś czy narzekanie
  • pyszne jedzenie – ale zdrowe i nie w nadmiarze! Nie zajadajmy smutków, ale przygotujmy sobie coś dobrego, odżywczego, lekkiego. Ja w jesienne dni codziennie piję zakwas z buraków, który sama robię (przepis jest na blogu www.agnieszkamaciag.pl oraz w moich książkach). Jaką ja mam ogromną frajdę co rano, że mogę go wypić! Cieszę się jak dziecko

W książce często piszesz o radości „bezwarunkowej”. Dlaczego to słowo jest tak ważne?

Jesteśmy nauczeni, że musi być powód, dla którego czujemy się dobrze, cieszymy się, śmiejemy. A bezwarunkowa radość jest czymś innym – nie wynika z tego, że coś wesołego i miłego przyszło do nas z zewnątrz – to my sami ją generujemy. Nie czekajmy na to, aż ktoś przyjdzie i nas uszczęśliwi, nie czekajmy, aż wydarzy się coś, co poprawi nastrój! Bądźmy niezależni emocjonalnie i uczmy się radości bezwarunkowej, która płynie z potrzeby naszego serca.

Popatrzmy na dzieci. One się cieszą „z niczego” – uśmiechają się, bo grzebią łopatką w piasku, uderzają w bębenek albo widzą twarz kochanej osoby. Zaśmiewają się do rozpuku ot tak, po prostu. Niestety z upływem lat tracimy zdolność bezwarunkowej radości. Ludzie nas potrafią gasić – uśmiechasz się do kogoś i słyszysz powiedziane z przekąsem: „A co ty taka zadowolona jesteś?!” albo „ Nie ma się z czego cieszyć”. Nie słuchajmy tego. Tylko osoba uśpiona wewnętrznie uważa, że „Nie ma się z czego cieszyć”. Osoba przebudzona widzi wokół siebie cud życia – w słońcu, deszczu, śniegu, mrozie, w ptaku na drzewie. Radość to świadomość.

Tak jak mówisz, nasz uśmiech czasami drażni innych. Możemy usłyszeć: „Czego tak rechoczesz?”, „Śmiejesz się jak głupi do sera…”. Trzeba mieć wielką asertywność, żeby nie przejmować się opiniami innych i nie gasić w sobie radości.

Takie osoby i taka mentalność to efekt wzorców mentalnych, kulturowych i społecznych. Ja takim ludziom bardzo współczuję, ponieważ ten ponury świat noszą w sobie. Ich komentarze nie są w stanie popsuć mi nastroju, budzą we mnie jedynie głębokie współczucie i miłość. Ja też kiedyś taka byłam i wiem, jak to jest nosić mrok w swoim sercu. Właśnie dlatego piszę książki, aby takim osobom pomóc, o ile są gotowe na zmianę i zadecydują, że już dłużej nie chcą cierpieć. Wiem, że moje książki pomagają wielu osobom, kobietom i mężczyznom w różnym wieku. Każdy z nas nosi w sobie mądrość i radość, które czekają na przebudzenie. Osoby inteligentne są optymistami, pokazują to wszystkie badania. Ludzie, którzy wierzą, że wszystko będzie dobrze, dają sobie szansę na to, żeby pokonać najtrudniejsze choroby. Staruszkowie, którzy żyją ponad sto lat, podają jako jeden z głównych składników długowieczności właśnie poczucie humoru, optymizm. Szukajmy więc w naszym życiu zaufania i lekkości. Życzę nam radości na każdy zwyczajny dzień. Czujmy wdzięczność. Doceńmy ich dobroczynne działanie, które naprawdę uzdrawia wszystkie aspekty naszego życia. Wiem o tym, ponieważ sama tego doświadczam!

Czy ten artykuł był pomocny?
TakNie

Podobne artykuły