Strona główna Zdrowie Pogoniłam dziada! Joanna Górska o raku piersi

Pogoniłam dziada! Joanna Górska o raku piersi

autor: Katarzyna Koper

„Zderzenie ze śmiercią sprawia, że zaczynamy myśleć inaczej, w inny sposób postrzegać świat i ludzi, w ogóle inaczej patrzeć na siebie. Choroba burzy dotychczasowe życie, ale na gruzach można zbudować nowe życie i być szczęśliwym” – mówi dziennikarka Joanna Górska, współzałożycielka fundacji „Silni Sobą”, która sześć lat temu zachorowała na raka piersi, trójujemnego, wyjątkowo złośliwego i trudnego w leczeniu.

Strona główna Zdrowie Pogoniłam dziada! Joanna Górska o raku piersi

Katarzyna Koper: Pamiętasz dzień, kiedy dowiedziałaś się o chorobie?

Joanna Górska: Pytasz o moment wyczucia guza, pierwsze USG czy o diagnozę albo określenie typu raka? Końcówka czerwca 2017 roku, byliśmy całą naszą patchworkową rodziną na wakacjach, wtedy wyczułam zgrubienie między piersią a pachą. Było to bardzo płytko położone, tuż pod skórą, więc moją pierwszą myślą było, że może jest to zapalenie mieszka włosowego. Ale zgrubienie, miałam wrażenie, z każdym dniem było większe i większe. Pewnie od częstego dotykania zaczęło też boleć. Intuicyjnie czułam, że to jest coś złego. Wylądowaliśmy w sobotę, we wtorek już miałam wizytę u lekarza. USG było niepokojące, wynik biopsji cienkoigłowej, który poznałam 20 lipca, wykazał komórki nowotworowe. Skany obu badań są w naszej pierwszej książce „Dziad. On silny, my silniejsi”, tak samo jak wynik gruboigłowej biopsji, który poznałam 16 sierpnia. Trójujemny rak piersi, agresywność 95%.

– Co wówczas oznaczała ta diagnoza?

– Kiedy lekarz powiedział „zła biologia guza”, brzmiało to jak wyrok. To była kuriozalna sytuacja, bo zaraz po tych słowach odebrał telefon od ogrodnika, który zajmował się jego trawnikiem. Potem żalił się nam, jakie to problemy niesie ze sobą utrzymanie domu. Robert, mój partner, który na szczęście był wtedy ze mną w gabinecie, wyraził zrozumienie dla tych problemów, ale stanowczo zażądał, żebyśmy jednak zaczęli rozmawiać o moim leczeniu. Wiedziałam, że ten człowiek nie będzie moim lekarzem prowadzącym.

– Jak znalazłaś tego właściwego lekarza?

– Chodziłam od onkologa do onkologa. Jedni mówili, że najpierw trzeba operować, inni, że w żadnym wypadku, że najpierw chemia. Miałam mętlik w głowie. Odetchnęłam z ulgą dopiero, gdy natrafiłam na dr Katarzynę Pogodę i dr. Aleksandra Grousa, obydwoje z Narodowego Instytutu Onkologii w Warszawie. Pani doktor wytłumaczyła mi, na czym polega specyfika mojego raka i jak będzie wyglądało leczenie, co może się wydarzyć po drodze. Uprzedziła mnie, że leczenie będzie momentami trudne. Pan doktor powiedział, że na szczęście rak został wcześnie wykryty, nie ma przerzutów na węzły i że najprawdopodobniej za rok będzie po wszystkim. Najpierw dostałam chemioterapię, która zatrzymała rozrost guza, potem miałam operację, na koniec radioterapię.

– Jak znosiłaś leczenie?

– Różnie. Były lepsze i gorsze momenty. Wiedziałam, że po chemii zetnie mnie z nóg na dwa, może trzy dni, ale potem wrócę do formy. Przy czerwonej chemii, którą miałam co dwa tygodnie, brałam zwolnienie lekarskie na trzy dni po wlewie, a w pozostałe normalnie pracowałam. W czasie białej, którą miałam co tydzień, zawsze w środę, pracowałam w niedzielę, poniedziałek i środę. W środy po poranku w telewizji wracałam do domu, braliśmy torbę do szpitala i jechaliśmy z Robertem na wlew. Praca była dla mnie bastionem normalności. Gdy zakładałam perukę, przyklejałam rzęsy i wchodziłam do studia, rak zostawał za drzwiami. Z perspektywy czasu myślę, że to były jedyne momenty, kiedy byłam zupełnie wolna od raka. Musiałam się skupić na pracy, pewnie dlatego. Starałam się też zachować normalność w domu. Chciałam, żeby mój partner pomimo choroby widział we mnie kochającą kobietę, a syn Kacper czułą, opiekuńczą mamę, na którą może liczyć. Byłam łysa i osłabiona, ale starałam się w miarę możliwości uśmiechać i dawać im ciepło. Spotykaliśmy się z przyjaciółmi, wyjeżdżaliśmy na weekendy poza miasto, podróżowaliśmy.

– Zastanawiałaś się, dlaczego trafiło na ciebie?

– Nie. Rak nie wybiera. Przed gabinetem miałam koleżanki i starsze, i młodsze, mamy i bezdzietne, prawniczki, artystki, analityczki i księgowe, ale też dziennikarki, bizneswoman i panie, które prowadziły własne gospodarstwo rolne. Cały przekrój społeczeństwa. Byłam jednak zła na swój organizm, że mnie zawiódł. Nie miałam żadnej mutacji genetycznej ani nowotworowych przypadków w rodzinie, żyłam zdrowo, byłam wysportowana, bez nałogów, nie jadłam mięsa. Zastanawiałam się, dlaczego zachorowałam, co robiłam nie tak. Teraz mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że to przez przewlekły, wieloletni stres i problemy rodzinne.

– Były kryzysy?

– Były. Pierwszy, kiedy okazało się, że biała chemia, która miała być lżejsza od czerwonej, była dla mnie i dla lekarzy poważnym wyzwaniem. Miałam silną reakcję alergiczną i wstrząsy po podaniu paklitakselu i karboplatyny. Reakcja bólowa była bardzo silna, jakbym miała szpilki i żyletki w żyłach, ból promieniował z każdym uderzeniem serca. Nawet nie chcę tego wspominać. Wlewy miałam przerywane z powodu bólu na podanie kroplówki przeciwbólowej i sterydów. Zamiast dwóch godzin wlew trwał nawet sześć – i tak dwanaście razy, tydzień w tydzień. Najpoważniejszy kryzys przyszedł przed Bożym Narodzeniem 2017 r., byłam przekonana, że to moje ostatnie święta. Udawałam przed rodziną, że czuję się świetnie, a w głowie miałam najczarniejsze myśli. Byłam już bardzo słaba, obolała, oczywiście łysa, odchodziły mi paznokcie, wyjałowiony organizm był pożywką dla grzybów, więc miałam bolesne zapalenia jamy ustnej. Pamiętam, jak przed Wigilią, zaraz po wlewie, wpadłam w szał przygotowań. Chciałam, aby te święta były idealne, dekorowałam dom, gotowałam. Kiedy Robert wrócił z pracy i to wszystko zobaczył, zapytał, po co nam aż tyle jedzenia. Rzuciłam, niby żartem, że zamrożę to, co zostanie, i będą mieli gotowe na Wielkanoc, jak mnie już z nimi nie będzie. Chyba nawet wtedy do mnie przeklął, że co ja sobie wyobrażam. Dokładnie wiedział, jak ze mną postępować. Wiedział, kiedy powinien przytulić, a kiedy mną potrząsnąć.

– Myślisz, że czarne myśli szkodzą chorym na raka?

– Szkodzą wszystkim – i zdrowym, i chorym, a w czasie leczenia szczególnie. Miałam na to namacalny dowód. Po świętach, o których wspomniałam, złe wyniki krwi nie dopuściły mnie do chemii, dostałam tak zwaną „odroczkę”. Wlew groził sepsą.

– Jaką pacjentką była Joanna Górska?

– Współpracującą z lekarzami, ufną, zdyscyplinowaną, ale i wnikliwą. Chciałam wiedzieć wszystko o swojej chorobie i leczeniu. Szukałam wszelkich informacji na jej temat, wertowałam zagraniczne artykuły naukowe, dopytywałam lekarzy, kontaktowałam się z pacjentkami w USA, Hiszpanii czy Izraelu. Internet daje nieograniczone możliwości, a ja jako dziennikarka wiedziałam, jak szukać. Był jeden moment, kiedy podjęłam decyzję na własną rękę, ale po konsultacji z moją onkolog, która podała mi argumenty za i przeciw – a mianowicie nie zdecydowałam się na port, zresztą onkolog mnie poparła. Nie było to mile widziane przez pielęgniarki, które za każdym razem musiały wkłuwać się w żyły, a z czasem było to bardzo trudne, zdarzało się i kilkanaście prób założenia wenflonu, bo żyły przez chemię były twarde, pękały albo były „puste”.

– Z badania przeprowadzonego niedawno przez Amazonki wśród kobiet chorujących na raka piersi wynika, że internet jest dla nich podstawowym źródłem wiedzy na temat choroby. Czy dla ciebie też był?

– Oczywiście. Pierwsze, czego szukałam, to statystyki, które były przerażające. Obiecałam Robertowi, że już nie będę tego czytać, i się tego trzymałam. Skupiłam się na rzetelnych artykułach medycznych, ale internet pełny jest pułapek, trzeba uważać. Fora internetowe, gdzie każdy pisze, co chce, na pewno nie są dobrym miejscem. Ilekroć tam zaglądałam, czułam przygnębienie. To nie pomaga w zdrowieniu.

– A co pomaga?

– Nastawienie zadaniowe, działanie i dostrzeganie efektów, które są widoczne w wynikach badań. Ja dodatkowo czułam, że guz się zmniejsza. Kiedy go dotykałam, z czasem z twardego zgrubienia robiła się ledwie wyczuwalna pod palcami „chmurka”, to mnie bardzo motywowało. Dbanie o normalność w czasie leczenia dawało mi dużo optymizmu. Rozmowy z rodziną, bliskimi i przyjaciółmi to duży zastrzyk energii. Podróże, spacery, drobne przyjemności, no i praca. Tak sobie radziłam. A po leczeniu psychoterapia, która nauczyła mnie pracy z oddechem, relaksacji, medytacji, uważności i odpuszczania. Szczególnie dużo dała mi terapia simontonowska, która między innymi uczy akceptacji przemijania, oswaja śmierć i daje narzędzia do pracy nad swoimi przekonaniami, które stosuję do dziś.

– Ludzie, którzy przeżyli poważną chorobę, mówią często, że była ona punktem zwrotnym w ich życiu, że zmieniła optykę patrzenia na świat i priorytety. Też tak masz?

– Pytasz, czy jestem za coś wdzięczna rakowi? Nie, nie jestem. Wolałabym, żeby to doświadczenie mnie ominęło. Postrzegam je jako ostry zakręt na drodze mojego życia, z którego trzeba było wyjść bez poślizgu. Niewątpliwie zderzenie ze śmiercią sprawia, że zaczynamy myśleć inaczej, w inny sposób postrzegać świat i ludzi, w ogóle inaczej patrzeć na siebie. Choroba rujnuje dotychczasowe życie, ale na gruzach można zbudować nowe, dostosowane do naszych możliwości i można być szczęśliwym.

– Dwa lata temu rzuciłaś pracę w telewizji, dlaczego?

– Było wiele czynników. Paradoksalnie praca przez cały okres leczenia była dla mnie formą terapii. Pracodawca bardzo mi w tym czasie pomógł, dostosowując grafik do mojego samopoczucia, jestem za to bardzo wdzięczna. Po zakończeniu leczenia, kiedy wróciłam na antenę w pełnym wymiarze, wytrzymałam wir pracy w poranku jeszcze przez trzy lata. Nowe szefostwo prosiłam o zmianę pasma, abym nie musiała wstawać do pracy o trzeciej w nocy kilkanaście razy w miesiącu, niestety nie doszliśmy do porozumienia. Poranek miał i ciągle ma wysokie wyniki oglądalności, szefowie nie chcieli wprowadzać zmian. Czułam, że żyję, żeby pracować, a nie pracowałam, żeby żyć. Bałam się, że jeśli będę tak żyłować organizm, choroba wróci. Złożyłam wypowiedzenie, odeszłam od stołu prezenterskiego. To była bolesna decyzja, bo kocham ten zawód. Nigdy nie zapomnę, jak zabierałam swoje rzeczy z newsroomu i garderoby. Płakałam. Ale nie mogłam zrobić inaczej, mimo że dostałam propozycję i szefowa próbowała mnie zatrzymać.

– Co robisz teraz?

– Założyłam swoją firmę, zajmuję się doradztwem medialnym i szkoleniami w zakresie autoprezentacji oraz wystąpień publicznych. Robiłam to przez cały czas swojej pracy zawodowej na etacie, więc w sierpniu 2021 roku postanowiłam położyć na tę „biznesową nogę” większy nacisk. Zrobiłam studia podyplomowe z kształcenia głosu i mowy, aby dla swoich klientów być jeszcze lepszym szkoleniowcem. Zostałam też wykładowcą na wydziale dziennikarstwa Uniwersytetu SWPS. Wraz z moim partnerem założyliśmy fundację „Silni Sobą”, która ma wspierać pary (osoba zdrowiejąca i wspierająca) w budowaniu fajnego życia po chorobie. Działam na rzecz profilaktyki raka piersi, biorę udział w konferencjach, akcjach społecznych i charytatywnych, jestem żywym dowodem na to, że wczesne wykrycie to życie. Jeśli wierzyć w to, że wszystko w życiu jest po coś, to może ten rak był właśnie po to, żeby wspierać innych i aby później żyć po swojemu i na własnych zasadach.

– Historie takie jak twoja łamią stereotypowy obraz osoby chorej na nowotwór, smutnej, siedzącej bezczynnie w fotelu i czekającej na śmierć. Są chorym bardzo potrzebne, prawda?

– Tak! W czasie choroby szukałam właśnie takich pozytywnych, budujących historii. Sześć lat temu o raku nie mówiło się tak otwarcie jak teraz. Dużo się zmieniło. Kiedy się leczyłam, obserwowałam w mediach społecznościowych dziewczyny z USA, Hiszpanii i Izraela, w Polsce aktywnie na YouTube działała Sylwia, która na Instagramie prowadzi profil @nachemii85. Otwartość Sylwii, szczere relacje i prawdziwość przekazu było bardzo pomocne i wspierające.

– Mam wrażenie, że jednak w świadomości polskich pacjentek też coś się zmienia. Niedawno widziałam w sieci zdjęcia z niezwykłego pokazu mody z Wrocławia, gdzie w roli modelek wystąpiły kobiety chore na raka. Piękne, dumne, wyprostowane.

– Takich inicjatyw jest coraz więcej. Dziewczyny dają siłę i pokazują, że w chorobie nowotworowej wcale nie trzeba rezygnować z życia, pasji, dbania o siebie. Sama brałam udział w pokazie Agnieszki Jaworskiej, która dwadzieścia onkopacjentek ubrała w białe suknie, miałyśmy zaślubiny ze zdrowiem, super sprawa. W Łodzi od lat odbywa się BraDay, gdzie są warsztaty dla pacjentek, a finałem jest pokaz w kolekcjach od projektantów. Takie wydarzenia to święto dla każdej z nas, onkosióstr. Bardzo ważny jest przekaż, że depresji w chorobie nowotworowej nie wolno traktować jako normę. Jeśli ktoś nie radzi sobie ze swoimi myślami i emocjami, powinien poszukać specjalistycznej pomocy. W centrach onkologii są psychoonkolodzy i psychiatrzy, którzy wiedzą, jak pomagać pacjentom onkologicznym. Taką pomoc świadczą też fundacje i stowarzyszenia pacjenckie, które organizują spotkania z terapeutami czy bezpłatne warsztaty. Można zawinąć się w koc i czekać na śmierć, ale warto zawalczyć o siebie. Wybrałam tę drugą drogę.

Czy ten artykuł był pomocny?
TakNie

Podobne artykuły