Edyta Broda jest drobną, uśmiechniętą blondynką. Ma lat 46, pracuje w wydawnictwie prasowym i prowadzi bloga Bezdzietnik.pl . Mieszka we Wrocławiu. Słucha jazzu, lubi literaturę faktu i dobre wino. Sama mówi o sobie: milczek. Który jednak zabrał głos.
Anna Augustyn-Protas: Nigdy nie chciałaś mieć dzieci? Ani przez chwilę? Żadnej tęsknoty, choćby chwilowej, za tupotem małych stóp, żadnego przeciągłego „Ooooo…” na widok sklepu z ubrankami dla małych królewien?
Edyta Broda: No właśnie nie. Bardzo często słyszę to pytanie. Czasem się wręcz dziwię, że aż tak bardzo nie ma we mnie tej potrzeby. No, ale nie ma, więcej: nigdy jej we mnie nie było. Kiedyś zastanawiałam się nawet, czy to się kiedyś zmieni, ale nie… Z wiekiem nabierałam coraz większej stanowczości. Jak mijam place zabaw czy miejsce pełne małych dzieci to tylko utwierdzam się w przekonaniu, że to przygoda nie dla mnie.
– Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy pojawiła się w tobie taka myśl?
– Od zawsze nie chciałam dzieci, po raz pierwszy powiedziałam o tym głośno chyba w liceum. Choć gdy wychodziłam za mąż, 22 lata temu, to miałam moment zawahania, wkoło wszyscy pytali o dzieci… Myślałam: może?, ale w przyszłości. Byłam otoczona koleżankami, które zakładały rodziny, temat małżeństwa, macierzyństwa był stale obecny wokół mnie. Ale lata mijały, a ja coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to nie dla mnie.
– Co na to mąż?
– My się znamy od bardzo dawna, zdążyliśmy odbyć sporo rozmów o życiu. Mówiłam mu o swoich planach, że marzę o sukcesach literackich (śmiech), a nie o dzieciach. Od początku mu sygnalizowałam, że nie jestem kobietą, która spełni się jako matka, i mąż to zaakceptował. Przegadaliśmy na ten temat sporo godzin przy winie.
– Nigdy nie zapytał: a może jednak…?
– Nie.
– Nie obawiasz się, że może zmienić zdanie?
– Nie, jesteśmy razem tyle lat, znamy swoje tęsknoty i marzenia. Oczywiście takie sytuacje czasem się zdarzają. Badania mówią, że u kobiet z wiekiem spada zainteresowanie rodzicielstwem, a u mężczyzn rośnie. Ale nie w tym przypadku. Towarzystwo małych dzieci to ostatnia rzecz, o jakiej marzyłby mój mąż.
– Mam wrażenie, że pary, które mają tylko siebie, są bardziej ze sobą sklejone. Całość potrzeb opiekuńczych mogą przelewać tylko na siebie.
– Mam podobną obserwację, choć oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że małżeństwa z dziećmi nie mogą być szczęśliwie. Wszyscy mamy szanse na szczęście i tylko od nas zależy, jak je wykorzystamy.
Pary bez dzieci albo się szybko rozstają, albo zrastają ze sobą. Mają tylko siebie do dzielenia się emocjami. Zazwyczaj w takich małżeństwach jest mniej konfliktów, mniej problemów, za to więcej jest wzajemnej uwagi i wzajemnej troski. Choć ja na przykład nie jestem specjalnie opiekuńcza. Jestem odpowiedzialna, ale nie matkuję. Mój mąż ma w sobie znacznie większe pokłady opiekuńczości niż ja.
– Macie zwierzęta?
– Tak, dwa wielkie psy i cztery koty dachowce. Wiecznie któreś jest chore (śmiech), więc też potrzebują dużo troski i uwagi. Czasami śmiejemy się, że choć nie mamy dzieci, jesteśmy jak rodzina wielodzietna. Ale to nie znaczy, że coś sobie czymś zastępujemy. To kolejny idiotyczny stereotyp.
Gdy bezdzietna osoba przyzna się, że ma jakieś zwierzę, od razy słyszy: „Zastępujesz nim sobie dziecko; zwierzę wypełnia ci jakąś lukę”. To absurd! Nie chcemy mieć dzieci, chcemy mieć zwierzęta.
– A co na to twoi rodzice, teściowie?
– Rodzice męża są dość zachowawczy. Trochę czasu zajęła im akceptacja naszego pomysłu. Ale mają czworo wnucząt, więc czują się spełnieni jako dziadkowie i od lat nie wracają do tego tematu. Natomiast moi rodzice zawsze mnie wspierali. Mama powtarzała: żyj jak chcesz. Tata miał więcej wątpliwości, ale nigdy o mojej bezdzietności nie mówił.
Podobno (wiem to od mamy) tata martwił się, że coś zrobił nie tak. Że popełnił jakiś błąd. Już nie żyje, więc nie zdążyłam mu powiedzieć, że nie popełnił żadnego błędu. Wprost przeciwnie! Wychował mnie na odważną, pewną siebie i szczęśliwą kobietę, a to najlepsze, co mógł mi dać.
Agnieszka Maciąg: uczmy się patrzeć na siebie oczami miłości
– W książce „Szczerze o życiu bez dzieci” piszesz, że w macierzyństwo wpisane mamy wartości moralne, stąd brak pociągu do rodzenia może oznaczać tylko grzech i wynaturzenie. „Kobiety niezamężne i bezdzietne przez wieki traktowane były jako zagrożenie dla ładu społecznego. (…) Bunt przeciwko macierzyństwu byłby buntem przeciwko państwu, moralności i dobrym obyczajom, a zatem czymś niewybaczalnym”. Że ciągle to pokutuje w naszym myśleniu.
– Tak, ale dla mnie chyba najbardziej zaskakujące jest, że ludzie dają sobie prawo do oceniania naszych życiowych wyborów, zwłaszcza jeśli chodzi o prokreację. Te ponaglające pytania: no kiedy dziecko, kiedy maluszek? Nie odkładajcie tego na później! Musicie próbować! Dlaczego tylko jedno? A już wybór bezdzietności u niektórych rodzi agresję.
Podczas spotkania autorskiego w Warszawie jakiś pan poprosił o mikrofon i zaczął grzmieć, że jestem nierozsądną egoistką, że nikogo nie kocham… Nie może zmusić mnie, bym żyła według jego przekonań, więc przynajmniej spróbował mnie upokorzyć. Ale to on ma problem, nie ja.
Ja to nawet rozumiem: przez setki lat kobiety były przypisane do jednej roli, która je definiowała – roli matki. Ale dziś? Każda z nas ma prawo żyć, jak chce. Dlatego piszę blog, dlatego powstała ta książka, żeby powiedzieć głośno: nic nie musimy. Każda z nas może wybrać takie role, które jej odpowiadają. I może o tym otwarcie mówić. Niestety, ciągle jeszcze mamy to nieprzepracowane społecznie.
– Co słyszysz najczęściej?
– Że jeszcze będę żałować, że będę czuła się niespełniona, że przecież na starość nikt mi szklanki wody nie poda… No i kto będzie pracował na mój ZUS? To bardzo często wraca: że czyjeś dzieci będą pracowały na moją emeryturę… Każdy zadeklarowany bezdzietny na bank takie zdanie słyszał.
Swoją drogą nie spotkałam nikogo, kto planowałby dziecko z myślą o emeryturze czy kondycji Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Po prostu są ludzie, którzy chcą mieć dzieci. I tacy, którzy czują, że nie powinni ich mieć. O systemie emerytalnym powinni dyskutować ekonomiści, nie rodzice.
Natalia de Barbaro: jak być dobrą dla siebie, czyli Czuła przewodniczka ruszyła w świat
– Twoja książka to pierwszy tak wyraźny głos w obronie prawa do bezdzietności. Łamiesz tabu, ale też dodajesz otuchy osobom podobnym do ciebie. Masz poczucie, że coś zmieniasz w odbiorze społecznym?
– Sporo kobiet pisze do mnie o tym, że nareszcie nie czują się jak dziwolągi. Oddźwięk jest znaczny. Mam poczucie, że wyciągnęłam ten temat z szafy i włączyłam go do publicznej debaty. Zwróciłam uwagę na pewne zjawisko społeczne, które dotąd było albo przemilczane, albo ignorowane.
Ale nie uważam się za rzeczniczkę ludzi bezdzietnych z wyboru, a tym bardziej za ich PR-owca. Mówię jedynie w swoim imieniu. Środowisko bezdzietnych jest bardzo zróżnicowane, bo różne są powody bezdzietności. Kobiety, które nie mogą mieć dzieci nie zawsze znajdą wspólny język z tymi, które ich nie chcą. Są wśród nas osoby, które nie chcą mieć ze względów osobistych, i antynataliści, którzy uważają, że powoływanie dzieci na świat przepełniony cierpieniem, jest czymś godnym potępienia. Bezdzietność to naprawdę złożone zjawisko.
– A Ty jaką flagę niesiesz?
– Nie mam dzieci, bo nie chcę ich mieć. Nie czuję takiej potrzeby, ale nie jestem antynatalistką. Gdy mówimy o pragnieniu dzieci lub pragnieniu bezdzietności, wkraczamy na bardzo intymne terytoria. W tych kwestiach każdy sam powinien podejmować decyzje, jedynie w porozumieniu z partnerem. Nikt nie ma prawa w to ingerować. Nie można zmuszać ludzi do tego, by mieli dzieci, i odwrotnie – nie można wymuszać na nich bezdzietności. Taki ideologicznie podyktowany przymus zawsze jest źródłem cierpienia.
Ale na blogu wszystkich zapraszam do dyskusji. Różnią nas powody braku dzieci, ale bez wątpienia łączy reakcja na bezdzietność. Bardzo często hejt. Dlatego chcę mówić głośno, że każdy ma prawo do swojej decyzji. Chciałabym złamać stereotyp, że kobieta, która nie chce dzieci, musi być zimna, nieczuła, egoistyczna czy nastawiona na karierę. Albo że jest wybrakowana. To krzywdzący i kompletnie nieprawdziwy obraz.
– Mam wrażenie, że dziś coraz więcej osób – kobiet i mężczyzn – deklaruje niechęć do posiadania dzieci, choćby ze względu na mroczną wizję katastrofy ekologicznej. Można oszacować jak liczna jest grupa kobiet, które dziś nie chcą dzieci?
– W najmłodszej grupie kobiet wartość ta sięga czasem nawet 34%. Ale to są jedynie deklaracje. Nie da się przewidzieć, ile z nich rzeczywiście nie będzie miało dzieci. Inne badania, na które powołuje się Barbara Dolińska w książce o bezdzietności, mówią, że w przedziale wiekowym 35-39 lat odsetek kobiet bezdzietnych, które nie mają i nie zamierzają mieć dzieci, wynosi 42%.
W różnych przedziałach wiekowych to się zmienia. Inne badania mówią, że ludzi bezdzietnych w naszym społeczeństwie jest ok. 30%, 10 proc. z nich to osoby bezdzietne z wyboru, pozostałe 20% to osoby niepłodne i pozostające bezdzietnymi z różnych przyczyn.
– Ikona bezdzietnych sprzed lat, antynatalistka, aktorka Renata Dancewicz, ma dziś dorosłego syna.
– No właśnie. Mam sporo koleżanek, które zarzekały się, że nie chcą mieć dzieci, a przed czterdziestką zostały mamami. Nie znaczy to jednak, że wszystkie kobiety, które wybrały bezdzietność, kiedyś zmienią zdanie. Czasami kierunek jest odwrotny: młode kobiety deklarują, że chcą mieć nawet kilkoro dzieci, a potem rezygnują z macierzyństwa. W tę stronę też można zmienić zdanie.
– Co byś powiedziała kobietom, które myślą jak ty, ale nie mają odwagi, by głośno przyznać się do swoich pomysłów na życie?
– Moje mówienie o bezdzietności z wyboru nie bierze się z odwagi, ale ze zdumienia. To dziwna sytuacja – mogę nie mieć dzieci, ale nie mogę głośno o tym powiedzieć. Bo jak powiem to głośno, natychmiast narażę się na atak albo nachalną prorodzicielstką propagandę. Nie godzę się na to. To mój głos sprzeciwu: nie pouczajmy ludzi, czy mają mieć dzieci, czy nie. Mamy tylko jedno życie i wykorzystajmy je najlepiej, jak to możliwe.