Z raportu „Profilaktyka zdrowia kobiet” opublikowanego wiosną 2022 roku wynika, że 13 procent kobiet nie chodzi do ginekologa. Druga edycja społeczno-edukacyjnej kampanii „W kobiecym interesie” z 2023 roku, zachęcająca Polki do regularnych badań ginekologicznych pokazuje, że ponad trzy miliony kobiet w Polsce nie chodzi regularnie do ginekologa.
Anna Jarosz: Kilka lat temu przeprowadził Pan, dla pogłębienia swojej wiedzy, tak zwane gabinetowe badanie przyczyn, dla których kobiety omijają gabinety ginekologiczne. Jakie były odpowiedzi pacjentek?
Dr Jacek Tulimowski: Tę ankietę przeprowadziłem wśród pań, które od kilku lub nawet kilkunastu lat nie były na wizycie. Bez słowa pouczania czy nagany mówiłem, że to ważne, że tylko tak można wykryć na wczesnym etapie poważne schorzenia. Uzyskane odpowiedzi można podzielić na trzy grupy. Pierwsza grupa ankietowanych, około 20 procent, przyznała, że mam rację, zachęcając pacjentki do regularnych wizyt, bo należy o siebie dbać, aby zachować zdrowie. Od drugiej grupy pań usłyszałem odpowiedź: „Proszę mnie nie straszyć”. Trzecia to mnie zadawała pytanie: „A dlaczego ja mam być chora?”. Byłem zdziwiony, że tak niewielka grupa pań rozumiała, że zachęcam je do badań z troski o nie. Ale odrzućmy moje zdziwienie. Poważnym problemem w polskich rodzinach jest to, że nie mówi się o profilaktyce, o potrzebie dbania o zdrowie. Dla wielu kobiet ważniejsza jest wizyta u fryzjera czy kosmetyczki niż wizyta u ginekologa. Poza tym jeśli matka nie daje dobrego przykładu córce, że raz w roku należy się przebadać, nie mówi jej o tym, dziewczyna nie nabierze takiego nawyku i nie będzie rozumiała potrzeby regularnych wizyt.
Kolejny problem, na który nie zwraca się uwagi – nie traktujemy zdrowia, jak dobrej inwestycji. Inwestycji w siebie. A przecież jeśli stracimy zdrowie, trudniej o dobrą pracę, realizację planów i marzeń. Gdy chorujemy, więcej wydajemy na leki i prywatne wizyty u lekarza, co oznacza, że żyjemy na niższym poziomie. Wiele kobiet wypiera fakt, że mogą się rozchorować. W ich życiu nie ma takiego scenariusza, a to przekłada się na lekceważenie badań kontrolnych – „Nic mi nie jest, więc po co mam chodzić do lekarza”.
Trzy czwarte poradni położniczo-ginekologicznych na terenie naszego kraju to gabinety prywatne. Są też miejsca na mapie Polski, gdzie praktycznie nie ma dostępu do publicznej opieki ginekologicznej. Czy to wpływa na niską zgłaszalność do specjalistów, bo przecież w prywatnym gabinecie trzeba zapłacić za wizytę nawet kilkaset złotych?
Myślę, że to zbytnie uproszczenie. Zasobność portfela może mieć wpływ na decyzję, gdzie szukamy pomocy medycznej, ale z własnego doświadczenia wiem, że to nie jest koronny argument. Przyjmuję nie tylko w Warszawie, lecz także w okolicznych miejscowościach. Przychodzą do mnie pacjentki bogate i biedne. I to właśnie te niezamożne podkreślają, że każdego miesiąca odkładają parę groszy, aby raz w roku przyjść na wizytę i zrobić sobie USG piersi czy USG ginekologiczne. Cytologię robią często w placówkach ambulatoryjnej opieki specjalistycznej.
A więc to problem bardziej mentalny niż ekonomiczny?
Tak. Jeśli kobieta rozumie potrzebę regularnego wykonywania badań kontrolnych, to znajdzie sposób, aby zdobyć pieniądze na opłacenie wizyty. Zrezygnuje z kolejnej sukienki na rzecz badania. Bardzo szanuję pacjentki, które tak podchodzą do swojego zdrowia.
Nieraz trafiają do mojego gabinetu bizneswomen, które ostatni raz badały się pięć czy dziesięć lat temu. Często przychodzą z już poważnym problemem medycznym. A na pytanie: „Dlaczego zaniedbały się zdrowotnie”, odpowiadają, że nie było czasu. A więc wszystko zależy od priorytetów, jakie mamy w życiu. Badanie cytologiczne w ramach NFZ można wykonać bezpłatnie raz na trzy lata. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, frekwencja sięgałaby 100 procent. Tymczasem z takich badań korzysta zaledwie 17 procent kobiet. Poza tym na terenie niemal całego kraju organizowane są akcje bezpłatnych badań ginekologicznych, mammograficznych i cytologicznych, jak na przykład trwająca obecnie kolejna edycja społeczno-edukacyjnej kampanii „Dostrzegamy! Badamy. W kobiecym interesie”, zachęcająca Polki do regularnych badań ginekologicznych. Mobilny gabinet ginekologiczny odwiedził 8 miast w trzech województwach (łódzkie, zachodniopomorskie, lubuskie). I co? Na badania zgłosiło się 271 pacjentek, w tym 170 po 59. roku życia i 34 kobiety z orzeczeniem niepełnosprawności. Tymczasem tylko w województwie łódzkim, które liczy blisko 2,4 miliona obywateli, kobiety stanowią 52,4 procent mieszkańców. Po co to mówię? Oczywiście, pochwalam organizatorów takich akcji, ale niska frekwencja dowodzi, że nawet wtedy, gdy nie trzeba płacić za badania, nie ma na nie chętnych.
Badanie „Profilaktyka zdrowia kobiet” pokazuje, że większość kobiet idzie do ginekologa, gdy pojawia się problem medyczny (zmiana koloru śluzu, pieczenie, świąd, nieprzyjemny zapach, grzybica, ból podczas stosunku). Czy to oznacza, że nie badamy się, gdy jesteśmy zdrowe, czyli profilaktycznie?
Z regularnych porad ginekologa raz w roku korzysta 21 procent Polek. To niewiele. 28 procent deklaruje, że chodzi na wizyty zgodnie z zaleceniem lekarza, a 12 procent odwiedza go co pół roku. Problemy zdrowotne wymienione w raporcie, które skłaniają kobiety do wizyty u ginekologa, przestają takimi być. Lista preparatów, które są reklamowane na różne kobiece przypadłości, jest coraz dłuższa. „Wujek Internet” podpowiada, co robić, gdy pojawia się świąd czy pieczenie miejsc intymnych. Tyle tylko, że samoleczenie w ginekologii, podobnie jak w innych dziedzinach medycyny, może okazać się groźne w skutkach. Z pozoru prosta infekcja może być początkiem poważniejszej choroby, czego pacjentka sama nie jest w stanie ocenić. Nie rozpozna, czy przyczyną infekcji są wirusy, bakterie czy grzyby, a to trzeba wiedzieć, aby dobrać odpowiednią kurację. Opóźnianie właściwego leczenia zwiększa ryzyko wystąpienia powikłań, czyli np. przewlekłego zapalenia przydatków, dróg moczowych, powstania zrostów, które mogą utrudniać w przyszłości zajście w ciążę.
Kampania „W kobiecym interesie” ujawnia fakt, że 59 procent Polek (7,6 miliona) podczas pierwszej wizyty u ginekologa odczuwało wstyd, a blisko 50 procent miało nawet silne poczucie wstydu. 25 procent respondentek przyznało, że wstydzi się momentu wejścia na fotel ginekologiczny, a 21 procent także podczas badania.
Zabrzmi to złośliwie, ale uważam, że wstydzić się trzeba wtedy, gdy nie chodzi się do ginekologa. Wstyd powinien nam towarzyszyć, jeżeli postępujemy wbrew przyjętym normom, robimy coś niewłaściwego lub niegodnego. Dbanie o zdrowie to postawa godna pochwały. Gdy pytam pacjentki o to, dlaczego nie chodzą do ginekologa, często słyszę: „To takie krępujące i nieprzyjemne badanie”. Zgoda, można odczuwać pewne skrępowanie, ale po kilkunastominutowym badaniu, wiesz, że jesteś zdrowa i masz spokój na rok. Mężczyźni bywają w podobnej sytuacji. Muszą iść do urologa czy proktologa, aby zbadać prostatę i mieć pewność, że nie grozi im nowotwór. Wymawianie się wstydem jest niepoważne. W wielu domach nie mówi się o zdrowiu intymnym i potrzebie kontrolowania go. To często temat tabu. Jak już mówiłem, jeśli matka nie daje córce dobrego przykładu, regularnie chodząc na badania lub przedstawia jego przebieg jako bardzo przykre doznanie, to w młodej kobiecie rodzi się niechęć do wizyt u ginekologa.
Są też kobiety, które twierdzą, że nie chodzą do ginekologa, bo zostały źle potraktowane przez lekarza. Komentowano ich wygląd, orientację seksualną lub wprost pozwalano sobie na chamskie uwagi.
Szczerze? Nigdy nie pozwoliłem sobie na kąśliwą uwagę pod adresem pacjentki. Wręcz przeciwnie. W swoim gabinecie staram się o przyjazną atmosferę, zapewniam paniom jednorazowe spódniczki, aby nie musiały paradować po gabinecie z gołą pupą. Tak jest w wielu gabinetach, co oczywiście nie oznacza, że gdzieś nie znajdzie się nieokrzesany człowiek, który przekroczy granice dobrego smaku. Z drugiej strony przy obecnym rozwoju technik, mnogości mediów społecznościowych, gdzie nikt nie jest anonimowy, pozwalanie sobie na chamskie komentarze wobec pacjentki jest jak strzał w kolano. W moim przekonaniu to gwarancja śmierci zawodowej, bo „szeptana reklama” i antyreklama mają niezwykłą siłę. Jeśli lekarz pracuje w korporacji medycznej i zachowa się niewłaściwie, szybko znajdzie się na dywaniku u dyrektora i będzie musiał się gęsto tłumaczyć. Jeżeli słowa pacjentki się potwierdzą, straci pracę. Ale na ten problem trzeba spojrzeć jeszcze z innej strony. Pacjentki też zachowują się różnie. Zdarzają się panie bardzo roszczeniowe, które lepiej wiedzą czego potrzebują, a gdy lekarz odmawia, na przykład wystawienia recepty bez wykonania badań, straszą go swoimi znajomościami. Są też takie, które pouczają lekarza, bo przeczytały coś w internecie. To nie jest wymysł, tak bywa. Takie adnotacje można znaleźć w historiach choroby. Zapisując je w karcie, lekarz broni się przed różnymi pomówieniami. Absolutnie nie lekceważę faktu, że zdarzają się źle wychowani lekarze. Profesjonalista nie pozwoli sobie na niegodne zachowanie czy komentarz. Jeśli obie strony szanują się, ich współpraca będzie układała się dobrze. Kobieta, która czuje się dotknięta zachowaniem lekarza, ma prawo zwrócić mu uwagę lub powiedzieć wprost, że nie życzy sobie takich komentarzy.
„Nie chodzę do ginekologa, bo źle mnie leczył. Zraziłam się na całe życie” – mówią niektóre kobiety.
Ten kij ma dwa końce. Może się zdarzyć, że lekarz postawi złą diagnozę. Nie zaprzeczam, bo i tak się dzieje. Ale trzeba na problem spojrzeć jeszcze inaczej. Podstawą postawienia diagnozy jest staranne zebranie wywiadu i przeprowadzenie badania. Nierzadko bywa tak, że pacjentka nie mówi prawdy, jakby chciała się wybielić albo lepiej wypaść. Jeśli nie będę dość uważny i uwierzę we wszystko, co mówi pacjentka, mogę popełnić błąd i zalecić leczenie, które będzie nieskuteczne. Wina spadnie na lekarza, ale kobiecie zabraknie refleksji, że stało się tak, bo nie powiedziała prawdy. Tak jest też z cytologią. Nawet w ankietach anonimowych kobiety nie podają prawdziwego terminu wykonania ostatniej cytologii. Dobrze wiedzą, że powinny robić to badanie, ale nie chcą się przyznać, że robiły je dawno temu lub wcale. Aby lepiej wypaść, wpisują na przykład, że ostatnia cytologia była dwa lata temu. A kiedy dochodzi do badania ginekologicznego, szybko okazuje się, że to nieprawda, bo widoczne zmiany chorobowe są znacznie zaawansowane. Gdyby badanie było wykonane w podanym przez pacjentkę terminie, choroba byłaby zdiagnozowana i wyleczona.
Co czwarta Polka w wieku 59+ nie chodzi do ginekologa, bo nie widzi takiej potrzeby.
Niestety, często tak się zdarza. Ale są też panie, które w okresie menopauzy regularnie przychodzą na badania, bo chcą uniknąć nieprzyjemnych objawów, jakie towarzyszą temu okresowi. Nie chcą mieć huśtawki nastroju, uderzeń gorąca czy nadmiernego pocenia się. Inna grupa to kobiety, które niechodzenie do ginekologa argumentują tym, że „w ciążę nie zajdę, o współżyciu już zapomniałam, nie mam miesiączki, nic mnie nie boli, więc jaki jest sens chodzenia na wizyty”. Zapominają jednak lub nie wiedzą o tym, że po 50. roku życia wzrasta ryzyko rozwoju chorób nowotworowych, w tym raka piersi, jajnika, trzonu macicy (endometrium). Badania profilaktyczne nie uchronią przed zachorowaniem, ale zwiększają szanse na przeżycie. Wszelkie zmiany nowotworowe wcześnie wykryte łatwiej się leczy, a szybko zastosowane leczenie prowadzi do całkowitego wyleczenia. A więc jest o co zabiegać.
Strach przed diagnozą to kolejny powód omijania gabinetu ginekologicznego.
To prawda. „Nie chodzę do ginekologa, bo jeszcze coś mi wykryją. Wolę nie wiedzieć” – w takiej postawie brakuje refleksji, że choroba wcześnie wykryta jest łatwiejsza do wyleczenia.
Jak zatem zachęcić kobiety do regularnych wizyt u ginekologa?
Nie wiem. Edukacja, prośby, groźby i argumenty naukowe zawodzą. Nie przekonują kobiet. Myślę, że konieczna jest zmiana myślenia o badaniach profilaktycznych, o potrzebie dbania o swoje zdrowie. Jeżeli w domu nie mówimy o potrzebie badania się, nie wyrobimy w dzieciach nawyku chodzenia do lekarza. I jeszcze na koniec – w Polsce nie ma zwyczaju dbania o zdrowie partnera. Kobiety nie nakłaniają mężczyzn do wizyt, a mężczyźni nie interesują się zdrowiem partnerek. Szkoda, bo zachowanie zdrowia daje szansę na długie i spełnione życie.