Sergiusz Pinkwart: Ile razy zadawał Pan sobie pytanie: „Dlaczego to spotkało właśnie mnie?”.
Jacek Rozenek: To bardzo ludzkie, by szukać winy w sobie czy innych, ale gdy leżałem w szpitalu, częściowo sparaliżowany po udarze, starałem się robić wszystko, by nie popaść w rozpacz. Użalanie się nad sobą, a tym bardziej szukanie winnych czy wygrażanie Bogu, losowi – to tylko zabierałoby mi energię potrzebną do walki z chorobą. Jestem typem sportowca, który stara się skupić na nadchodzącej walce, a nie na rozpamiętywaniu ostatniej porażki.
– Udar to było zrządzenie losu? Jak uderzenie pioruna czy trzęsienie ziemi?
– Oczywiście, że nie. Wszystko ma swoje przyczyny. Ironia losu polega na tym, że byłem w szczycie życiowej formy. Pięć razy w tygodniu trenowałem crossfit. Biegałem, pływałem, prowadziłem intensywne i satysfakcjonujące życie. A potem złapałem jakąś infekcję. Może to była grypa? Może zapalenie płuc? Nigdy się tego nie dowiedziałem. U lekarza byłem trzy razy. Za każdym razem dostawałem inny antybiotyk, po którym czułem się tylko gorzej. Po jakimś czasie infekcja minęła, ale uczucie zmęczenia i zadyszka pozostały. Męczyło mnie podejście na pierwsze piętro. W końcu, podczas prób w teatrze, niemal zemdlałem. Trafiłem do szpitala.
– Udar?
– Nie. Dziura w sercu. Dowiedziałem się, że źle leczona infekcja spowodowała nieodwracalne uszkodzenie mięśnia sercowego. Moje serce miało frakcję na poziomie dziesięciu procent. Czyli mówiąc wprost, pompowało krew tak słabo, że najmniejszy wysiłek, wzruszenie czy inna emocja mogły spowodować niedokrwienie i zawał. W zasadzie kwalifikowałem się do natychmiastowego przeszczepu. Ale to procedura długa, liczona w latach. Do tego czasu miałem być inwalidą. Myślałem, że to było najgorsze, co mnie w życiu spotkało. Myliłem się.
– Zamiast zawału serca przyszedł udar mózgu.
– Nie tak szybko. Przez kilka miesięcy starałem się przemodelować swoje życie, aby móc w miarę normalnie żyć, pracować. O uprawianiu jakiegokolwiek sportu nie było mowy, ale musiałem pracować, zarabiać pieniądze na życie i spłatę kredytu. Nauczyłem się gospodarować energią tak, by móc występować publicznie bez omdleń.
Musiałem planować każde swoje wyjście, omijać schody, wybierać windy. Nie żaliłem się publicznie na swój stan zdrowia, więc czasem dochodziło do sytuacji nieprzyjemnych. W tamtym czasie miałem cykl spotkań z młodzieżą w szkołach w ramach fundacji Virtuti Artis. Patrzono na mnie dziwnie, gdy odmawiałem towarzyskich spotkań z dyrekcją czy gronem pedagogicznym, jeśli to się wiązało ze wspinaczką po schodach na drugie piętro. Nie wyglądałem na chorego czy niepełnosprawnego, a tłumaczenie się za każdym razem było ponad moje siły.
Mijały miesiące, a stan mojego zdrowia się nie pogarszał. Jakoś się przystosowałem do nowych warunków. Gdy już wydawało mi się, że najgorsze jest za mną, 13 maja 2019 roku wsiadłem do samochodu i na autostradzie, w okolicach Grudziądza, dostałem udaru. Oderwał się skrzep w sercu i zatkał tętnicę. A potem ciśnienie krwi go wypchnęło i w ten sposób zaliczyłem za jednym podejściem udar niedokrwienny i krwotoczny.
– Jak szybko nadeszła pomoc?
– To w ogóle była nietypowa sytuacja. Wyjechałem z Warszawy wcześnie rano na spotkanie do Tczewa. Miałem kwadrans zapasu. Kilkadziesiąt kilometrów przed celem podróży zjechałem na parking, żeby uciąć sobie krótką, kilkuminutową drzemkę. Nastawiłem budzik w komórce i zamknąłem oczy. Przez kolejne trzy godziny byłem jakby zanurzony w zgęstniałym powietrzu. Dochodziły do mnie dźwięki, słyszałem budzik, dzwonek telefonu, miałem otwarte oczy, ale nie mogłem się obudzić. Wiedziałem, że dzieje się ze mną coś złego. Jednak nie czułem żadnego bólu.
Gdy się ocknąłem, zauważyłem, że połowa mojego ciała robi się jak z drewna, przestaję nad nią panować. W pierwszym odruchu zadzwoniłem do człowieka, z którym miałem się spotkać, żeby się wytłumaczyć i poprosić o pomoc. Ale gdy wybrałem numer i po drugiej stronie odezwał się zaniepokojony głos znajomego, z moich ust wydobył się tylko jakiś nieskładny bełkot. To mnie przeraziło, bo przecież wydawało mi się, że mówię jasno i wyraźnie. Nie byłem w stanie się porozumieć. Potem się dowiedziałem, że znajomy był przekonany, że dzwoniłem kompletnie pijany.
Czułem się coraz gorzej. Byłem na pustym leśnym parkingu. Zrozumiałem, że jeśli stąd nie wyjadę, może minąć wiele godzin, a może i dni, nim ktoś zwróci uwagę na „śpiącego” kierowcę. Dlatego ostatkiem sił uruchomiłem samochód i ruszyłem. A właściwie próbowałem to zrobić. Straciłem ponownie przytomność przy skręcie z parkingu na autostradę. Tam mnie znalazł pracownik autostrady i wezwał pogotowie. Tak się znalazłem w szpitalu w Grudziądzu. Od udaru minęły cztery godziny.
Udar mózgu – rozpoznaj objawy, uratuj życie
– Bardzo dużo.
– Niestety to nie był koniec moich kłopotów. Ledwo ruszono z procedurami medycznymi, do lekarzy dotarła moja dokumentacja ze szpitala w Warszawie. I to był koniec.
– Co to znaczy?
– To, co powiedziałem. To był koniec leczenia. Pacjent z udarem wymaga natychmiastowej terapii, inaczej umrze lub zostanie niepełnosprawny. Pacjent z sercem, które działa na dziesięć procent swoich możliwości, nie może być rehabilitowany, bo niemal każda interwencja medyczna może się skończyć śmiercią.
– Moment… Widziałem to wiele razy na filmach. Do szpitala trafia pacjent z nietypową chorobą, dzwonią po doktora House’a, który każe robić serię badań, a potem aplikuje nowatorską, ale skuteczną terapię.
– W moim przypadku, zamiast Doktora House’a był Paragraf 22. Trudno mi o to winić lekarzy. Domyślam się, jak to było. Nikt nie lubi kłopotów, a taki pacjent jak ja to czysty kłopot. Zamiast się narażać, lepiej poczekać, żeby natura sama się o niego upomniała. Łatwiej się wytłumaczyć z tego, że pacjent zmarł z powodu rozległego udaru i frakcji serca, niż że dostał zawału po podaniu takich czy innych leków. Pech pacjenta kontra błąd lekarza. Nie wiem, czy jest jakiś realny szpital, a nie filmowy, który w takim przypadku zdecydowałby się oddać mnie w ręce doktora House’a.
– Jednak się znalazł. Wrócił pan do warszawskiego szpitala MSWiA.
– Odkąd zorientowałem się, że w szpitalu w Grudziądzu nie mam szans na podjęcie leczenia, starałem się przenieść do miejsca, w którym już nie byłbym nowym, obcym pacjentem. Przekonywano mnie, że przelot helikopterem, czy przejazd karetką, mnie po prostu zabije. Ale się uparłem, bo czułem, że nie mam zbyt wiele do stracenia. Każda godzina bez rehabilitacji poważnie osłabiała moje możliwości powrotu do poprzedniego życia.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że mam przed sobą trzy możliwości. Jeśli będę dalej leżał bezczynnie w szpitalu w Grudziądzu, to za moment rehabilitacja nie będzie już możliwa i resztę życia spędzę przykuty do wózka albo wręcz podłączony do aparatury podtrzymującej życie. Alternatywą było podjęcie intensywnego leczenia, które najprawdopodobniej mnie zabije, ale jest cień szansy, że wrócę do formy. Bez wahania zdecydowałem się na ryzyko. Niestety, moje chęci nie na wiele się zdały.
– Warszawski szpital odmówił.
– Byłem załamany. Przeżyłem w Grudziądzu kolejną zapaść. Nie wiedziałem, co mogę jeszcze zrobić. Pomogło wsparcie przyjaciół. Przekonali dyrekcję szpitala MSWiA, żeby mnie przyjęli. W końcu najbardziej niebezpieczną procedurą był przejazd karetką przez pół Polski. Nie wiem, czy nie zgodzili się właśnie dlatego, bo myśleli, że po drodze umrę.
A ja wspominam tę drogę jako coś wspaniałego. Patrzyłem przez okno pędzącej karetki na polskie, sielskie krajobrazy. Pola, lasy, wioski. I po dniach wpatrywania się w szpitalny sufit to było jak z bajki. Po przyjeździe do szpitala na ulicy Wołoskiej w Warszawie położono mnie na OiOM-ie na kardiologii, bo uznano, że najpierw trzeba zająć się moim sercem. Po rozpuszczeniu skrzepliny przeniesiono mnie na OiOM udarowy, a wreszcie do sali indywidualnej.
Udar mózgu – szybka pomoc ratuje życie!
– Jak wyglądała rehabilitacja?
– Szczerze mówiąc – nie wiem. Rozmawiałem później z moją rehabilitantką, która mi powiedziała, że ćwiczyła ze mną od początku, przede wszystkim oddychanie. Bo jak ktoś leży sparaliżowany na szpitalnym łóżku, podłączony do cewnika i kroplówek, to oddycha płytko i łatwo może się nabawić zapalenia płuc.
Ale dla mnie najważniejsze było, by wstać o własnych siłach. Dlatego, jak tylko odłączono ode mnie aparaturę, to zacząłem się podnosić. Próbowałem wstać, ale jak się ma sparaliżowaną połowę ciała, to jest to zadanie karkołomne. Nie wiem, ile razy wylądowałem twarzą na szpitalnej podłodze. Unosiłem się, czołgałem. Znów próbowałem wstawać, aż mi się udało samodzielnie dojść do łazienki.
Wtedy moja rehabilitantka załatwiła z ordynatorem, by pozwolił mi na rozpoczęcie ćwiczeń. Wcześniej ciągle przypominano mi, że mam rozwalone serce i najmniejszy wysiłek mnie zabije. Ale ja bardziej od śmierci bałem się niepełnosprawności.
– Czemu?
– Powiem coś bardzo szczerze. Moje życie przed chorobą było bardzo intensywne i satysfakcjonujące. Choć nie miałem rodziny, a mój ostatni związek rozpadł się tuż przed udarem, nie mogłem narzekać. Ale czym innym jest singiel prowadzący firmę, zarabiający w kilku miejscach i dodatkowo udzielający się charytatywnie, a czym innym samotny człowiek z kredytem, niepełnosprawny, bez perspektyw na pracę.
Dlatego wiedziałem, że powrót do pracy to dla mnie być albo nie być. Pragnąłem rehabilitacji i frustrowała mnie szpitalna codzienność. Na dodatek dotknęła mnie afazja – typowy objaw poudarowy. Trudno mi było się wysłowić. Nie mogłem znaleźć odpowiednich słów, mówiłem niewyraźnie. Ja. Aktor. Lektor, który szczycił się nienaganną dykcją i szerokim zasobem słownictwa. Byłem na dnie, ale zawziąłem się i postanowiłem zrobić wszystko, by wrócić do swojego życia.
– Ile to zajęło?
– Półtora roku. To tak w dwóch słowach. Ale to było najtrudniejsze i najdłuższe półtora roku mojego życia. Co się w tym czasie wydarzyło, to temat na książkę. Serio.
– Pisze Pan książkę o udarze i rehabilitacji?
– Ma tytuł „Padnij! Powstań!”, bo to właśnie przez ten czas miałem w głowie. Wiele razy padałem, zarówno fizycznie, jak i symbolicznie. Podnosiłem się, z największym trudem, i znów padałem.
– O czym jest ta książka i do kogo jest skierowana?
– Książka jest o rehabilitacji po udarze. To nie tylko moje zapiski, ale także rozmowy z lekarzami i fizjoterapeutami. Pisałem z myślą o tych prawie stu tysiącach Polaków, którzy rocznie doznają udaru. Zarówno dla nich, jak i członków ich rodzin, świat, który znają, w jednej chwili wywraca się do góry nogami.
Pamiętam, jak sam łapczywie szukałem informacji o tym, jak sobie poradzić, gdzie szukać pomocy, co jest najważniejsze, na co można liczyć, o co walczyć. Moja historia jest ekstremalna, bo nie dość, że miałem oba rodzaje udaru – niedokrwienny i krwotoczny, to jeszcze ranę w sercu. Zdecydowanie za późno zacząłem rehabilitację, a gdy myślałem, że już nic gorszego nie może mi się przydarzyć, to wybuchła pandemia i wszystko stało się jeszcze trudniejsze.
– Jak wygląda Pana sytuacja dzisiaj?
– Za moment będę dwa lata po udarze. Na nogi postawili mnie w szpitalu MSWiA w Warszawie, ale prawdziwą rehabilitację zacząłem dopiero w ośrodku Leśna Polana w Gryficach na Pomorzu. Kontynuuję ją w Warszawie pod kierunkiem dwóch fantastycznych fizjoterapeutów: Karola Seligi i Jacka Czarnka. I muszę powiedzieć, że fizycznie już jestem na naprawdę dobrej drodze.
Pandemia pokrzyżowała mi plany zawodowe i jest mi ciężko. Ale zaciskam zęby i staram się nie zwariować. Nie zabił mnie udar, siedmiocentymetrowa rana w sercu ani lockdown. Mam więc chyba jakąś szczególną misję do wykonania. Muszę wspierać ofiary udaru – ludzi, którym cały świat się zawalił i wydaje im się, że są na dnie i już się nie podniosą. Chcę im pokazać, że po udarze życie wcale się nie musi skończyć. Gdy się rozglądam wokoło, widzę, że mam pracę na wiele, wiele lat.
Pierwsza pomoc i resuscytacja w dobie COVID-19