Ewelina była naszym gościem zarówno podczas rozmowy live na Instagramie, jak i podczas naszych majowych warsztatów „Poczuj kobiecą moc”. Jej spotkania i opowieści wzbudzają ogromne emocje. Wszystkie płakałyśmy jak bobry, słuchając jej historii. Ewelina szczerze opowiada o swojej drodze życia – o tym, jak jako nastolatka musiała uciekać z pełnego przemocy i alkoholu domu, jak mieszkała przez długi czas samotnie w przyczepie kempingowej w Portugalii, jak przez wiele lat studiowała i pracowała w Nowym Jorku. Nigdzie nie znalazła szczęścia. Gdziekolwiek los ją przywiódł, czuła się samotna i pusta, a w uszach dźwięczały jej słowa ojczyma, że jest gównem, śmieciem i skończy pod mostem…
Dzisiaj przekonuje nas, że każdy z nas jest cudem do odkrycia, a nie problemem do naprawienia. W jej szkoleniach i webinarach uczestniczą tysiące ludzi. Jak do tego doszło?
Dorota Mirska-Królikowska: Jak wymyśliłaś metodę odkrywania?
Ewelina Stępnicka: Ja jej właściwie nie wymyśliłam – ona do mnie… przyszła. Mieszkałam wówczas w USA. Studiowałam psychologię, chciałam zostać terapeutką. Fascynowały mnie zwłaszcza terapie grupowe. Czytałam mnóstwo mądrych, wartościowych książek, ale tak naprawdę nie żyłam w pełni. Toczyłam się, aby tylko przetrwać, do końca tygodnia… miesiąca… do wypłaty… Ale wcale nie chciałam tutaj być. Nie miałam odwagi, by odebrać sobie życie – próbowałam w dzieciństwie, ale było to raczej wołanie o miłość. I nie miałam też odwagi, by je zmienić. Po prostu dryfowałam.
I wtedy uległam poważnemu wypadkowi. Świadkowie tego zdarzenia byli przekonani, że nie wyjdę z niego żywa. Ale przeżyłam i tak naprawdę nic wielkiego mi się nie stało. Kilka pękniętych żeber i obolałe ciało sprawiły, że przez kilka następnych dni nie mogłam się ruszać. Mogłam tylko leżeć i patrzeć w sufit. I wtedy nagle, zupełnie niespodziewanie dla siebie poczułam ogromną wdzięczność za to, że żyję. Byłam szczęśliwa! „O mój Boże! Dalej jestem tutaj” – dziękowałam. „Ja tu zostaję! Wszystko jest idealne!”. Moment, kiedy otworzyłam oczy w tym szpitalu, był przełomowy – zrozumiałam wówczas, że chcę ŻYĆ. I poczułam smak tego życia, energię, radość.
Niestety trwało to dość krótko. Po chwili szczęścia zaczęły napływać myśli: „Co teraz zrobisz? Masz pęknięte żebra, więc nie będziesz mogła pracować. Nie masz oszczędności, nie dasz rady chodzić…”. „Stop! Zatrzymajcie się” – błagałam myśli. Nie wiedziałam, jak się przed nimi ochronić, więc zaczęłam się modlić: „Boże, nie pozwól mi nigdy zapomnieć tego uczucia, że chcę żyć, że życie jest cudowne! Co mam zrobić, żeby chcieć tu być i żeby to pragnienie nie zniknęło w zalewie tych przytłaczających myśli? Jak mam się tak czuć każdego dnia?”.
– Przyszła odpowiedź?
– Przyszła! Usłyszałam głośno i wyraźnie: „Przestań kłamać”. Więc ja, obrażona, wpatruję się w sufit i odpowiadam: „Przecież ja nie kłamię! O co ci chodzi?”. A sufit na to: „Tak? No to popatrz na to” – i widzę jak w prezentacji w Power Poincie po kolei wszystkie rzeczy, które robię nie z miłości, tylko z lęku, nie dla siebie i nie dla ludzi, ale pod ludzi. Kręciłam wówczas filmy o surowej diecie. To nie było już do końca „moje” – po prostu wiedziałam, że ludziom się to podoba.
Widzę też, że na tych filmikach wiecznie jestem uśmiechnięta, a tak naprawdę nie byłam ani zawsze, ani kompletnie szczęśliwa. To po co się uśmiechałam, a nie mówiłam, jak jest? Widzę, że jestem w relacji, w której nie chcę być, ale boję się odejść. Widzę, że jestem w pracy, w której nie chcę być, ale tak mi wygodnie. Że chcę z tego kraju wyjechać, z tego mieszkania się wyprowadzić…
I tak patrzę w ten sufit i uświadamiam sobie, że jeśli mam przestać kłamać, to będę musiała całe życie zmienić. I znowu słyszę odpowiedź: „Bo ty masz całe życie do zmiany. Czytanie książek tego nie zmieni, tylko jest robota do zrobienia”. I dosłownie wtedy przyszły do mnie słowa: „Staw się do życia (show up for life)”. „O rany – myślę – to będzie bolało”.
I wtedy słyszę kolejne zdanie: „Jesteś cudem do odkrycia, a nie problemem do naprawienia…”. Zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. Nie wiedziałam, skąd te słowa do mnie przyszły – od Boga? Od Losu? Na pewno nie z mojej głowy. Ale uwierzyłam w nie natychmiast. Poczułam, jak gdybym wróciła do domu. Wiedziałam, że ja jako cud mogę wszystko.
Naucz się odpuszczać – radzi Agnieszka Maciąg
– I tę świadomość zachowałaś do dzisiaj?
– A gdzie tam! Już po sekundzie moja głowa zaprotestowała: „Jaki, k…a, cud!”. Zadźwięczały mi w mózgu słowa, które słyszałam od dzieciństwa: „Jesteś gównem, śmieciem, zerem. Popatrz na innych ludzi, gdzie ty te cuda widzisz? Patrz, ile przemocy, ile zła! Znajdę ci miliony dowodów, że to zdanie to nieprawda…”. Takie przekonania, wpajane od dzieciństwa, negatywne myślenie, brak wiary w siebie przenikają do kości. Jak ja to często obrazowo mówię – przyklejają się jak gówno. Bardzo trudno jest się ich pozbyć.
– Ale Tobie się udało. Wyjechałaś z USA, zakończyłaś związek, w którym nie czułaś się dobrze, prowadzisz kursy, szkolenia, dzięki którym pomagasz ludziom. Posłuchałaś „sufitu” i stawiłaś się do życia…
– Tak to zabrzmiało, jakbym doznała oświecenia, zrobiła karierę i osiadła w bezpiecznej przestrzeni. Nic z tego! Rzeczywiście stawiłam się do życia, ale prawdę mówiąc, cały czas wdrapuję się z piwnicy do salonu i znowu lecę w dół. Całą moją dalszą podróż, wszystkie projekty od nowa muszę zaczynać od odklejania tego gówna, które się do mnie przez lata przyklejało, i przypominania wszystkim, a sobie najbardziej, że jestem cudem. Jestem światłem stąpającym po ziemi.
Dlatego mówię o sobie, że jestem przypominajką. Upadam i się podnoszę. I znów upadam. I niektóre moje upadki są naprawdę bardzo bolesne. Wcale nie mam pewności, że pewnego dnia nie zostanę na tej podłodze na zawsze, bo może zabraknąć mi siły, żeby się podnieść. Ale jednej rzeczy się nauczyłam – właśnie wtedy, kiedy życie powaliło nas na deski, najbardziej potrzebujemy swojego własnego wsparcia, wiary w siebie i miłości. Musimy stawać po swojej własnej stronie.
Jakiś czas temu zaliczyłam taki bolesny upadek. Leżałam na łopatkach i czułam, że mam resztkę, dosłownie odrobinkę siły. Musiałam podjąć decyzję, do czego tej siły użyję. Mogłam się albo kopnąć – a tak było zazwyczaj, mój wewnętrzny krytyk dowalał mi: „Jak mogłaś sobie na to pozwolić, przecież już tyle wiesz. To nie powinno ci się już przydarzyć ” – albo mogłam się utulić. Więc pomyślałam: „Położę się obok siebie i nie będę sobie nawet kazała wstać. A jak już wstanę, to nie powiem sobie, że już nie mogę więcej upaść, i żeby mi to było ostatni raz”. Mówiłam do siebie: „Ja ci powiem, kochanie, że jestem z tobą. I tę resztkę sił zużyję, żeby być przy tobie. I będę tu przy tobie leżała tyle, ile chcesz.
Nawet choćbyś do końca życia nie wstała. I będę ci przypominać, że nieważne, ile razy upadniesz, ile razy wstaniesz, ile razy zapomnisz – nikt nie jest w stanie odebrać ci tego, kim ty naprawdę jesteś pod spodem tego zapomnienia. Będę ci przypominać, że nie ma takiego czynu, takiej potyczki, która jest w stanie odebrać ci twoją wartość. One tylko przyklejają się do ciebie, ale ty w każdej chwili możesz je odłupać i odkryć, że pod spodem, pod tą warstwą brudu, jesteś cudem, światłem stąpającym po ziemi”. I to było naprawdę ogromne osiągnięcie. Zamiast sobie dowalić, utuliłam siebie. Zajęło mi to lata pracy nad sobą.
Więc jeśli ktoś chce upadać i podnosić się razem ze mną – bardzo go zapraszam. Będę dla tej osoby wierną przyjaciółką w drodze. Musimy dbać o siebie, jeden o drugiego, pielęgnować siebie nawzajem, bo zapominanie jest głębokie – ale nasza pamięć o tym, że jesteśmy cudem, zawsze jest głębsza. Mówię o tym podczas moich live’ów, nagrań na YT, kursów, spotkań i warsztatów.
– Podczas swojego kursu, w którym uczysz „odkrywania”, używasz metafor: „piwnicy” i „salonu”. Możesz je nam przybliżyć?
– Lubię używać metafor, opowiadać historie, bajki – sięgają bezpośrednio do emocji moich słuchaczy. Sprawiają, że łatwiej jest im sobie wyobrazić i uzmysłowić to, co chcę im przekazać. Piwnica i salon to metafory miejsc, przestrzeni, w jakich jesteśmy w życiu. Kiedy się rodzimy, jesteśmy czyści, akceptujemy i cenimy siebie takich, jakimi jesteśmy. Wystarczy przyjrzeć się małym dzieciom, które są radosne, pełne energii i chęci do życia. Niestety planeta Ziemia ma to do siebie, że im dłużej na niej żyjemy, tym więcej różnego rodzaju zewnętrznych wydarzeń, słów innych ludzi nas rani, ogranicza – „zakurza”. Z tego „kurzu” tworzą się ściany piwnicy:
- Pierwsza ściana to zakazy – wszystko to, czego zakazuje się nam od dzieciństwa – „Nie siedź tak przy stole, nie mlaskaj, nie garb się, nie płacz, nie przerywaj, jak starsi mówią, tego nie wolno, tamtego nie wolno” itd. Wiele z nich jest potrzebnych – np. „Nie przechodź przez ulicę, kiedy pali się czerwone światło”. Ale wiele z nich zakrywa, gasi naszą prawdziwą naturę. Jeśli jesteś nieśmiała, a ktoś wiecznie ci powtarza: „Nie zachowuj się tak dziwacznie, w życiu trzeba iść odważnie, do przodu”, to wreszcie zaczynasz się wstydzić tego, jaka jesteś, starasz się zmienić. Inni ludzie wiecznie mają inny plan „na nas”, niż my sami.
- Druga ściana to nakazy – „Tak stój, tak jedz, tak się zachowuj” itd.
- Trzecia ściana to problem – jest to wpajane w nas przekonanie, że coś jest z nami nie tak: „Dlaczego nie masz lepszych ocen w szkole, dlaczego zakładasz takie ubrania, dlaczego spotykasz się z takimi osobami (a nie innymi)”. Wszystko to sprawia, że w pewnym momencie zaczynamy myśleć, że jest w nas jakiś brak, że jesteśmy popsuci i musimy się zacząć naprawiać.
- Czwarta ściana – na nią składają się wszystkie trzy poprzednie – co powiedzą inni. O zakazach, nakazach i problemie wiemy od „innych”. Przejmujemy się, jak ocenią nasze zachowanie, czy robimy źle, czy dobrze (ich zdaniem), czy wyglądamy ładnie, czy nie, czy postępujemy właściwie, czy nie. Wciąż oglądamy się na „innych” – rodziców, nauczycieli, sąsiadów, partnerów, koleżanki itd.
Kiedy życie nas „zakurza”, trafiamy właśnie do piwnicy – jesteśmy oklejeni tymi zakazami, nakazami, lękiem przed opinią innych osób, tracimy wiarę we własny osąd, przestajemy się głośno śmiać i tańczyć w deszczu, bo nam „nie wypada”, bo jesteśmy „egzaltowani”, zapominamy o naszej prawdziwej wartości. Myślimy, że jesteśmy problemem do naprawienia. Siedzimy w tym kurzu, w ciemności, w smrodzie, ale wydaje nam się, że tu właśnie jest nasze miejsce.
Kiedy leżałam w szpitalu i patrzyłam w sufit, z całą jasnością ujrzałam tę piwnicę, w której tkwię. I zdałam sobie sprawę, że muszę z niej wyjść. W całym moim kursie „Odkrywanie” próbuję uczestników (i siebie także) przeprowadzić z tej „piwnicy” do „salonu” życia.
Joanna Kozłowska: jestem wysoko wrażliwa, a jaka jest twoja supermoc?
– Rozumiem, że w salonie jest pięknie, jasno, a my czujemy się tu komfortowo. Przypomnieliśmy sobie, jaką mamy prawdziwą naturę, i już wiemy, że jesteśmy cudem?
– Teoretycznie tak. Ale żeby to było takie proste…. Czeka nas ostra robota do zrobienia. Najpierw musimy się z tej piwnicy wydostać, czasem wyczołgać, wydrapać pazurami. Nie raz, nie dwa do niej spaść i nabić sobie guza. A salon musimy sobie własnymi rękami, cegła po cegle, wybudować. Salon bowiem też składa się z czterech (głównych) ścian:
- Pierwszą ścianę budujemy, odpowiadając sobie na pytania: „Czego ja w życiu nie lubię, co ze mną nie rezonuje?”. Mówienie NIE jest dla wielu z nas bardzo trudne i często było w nas tłamszone. Musimy więc nauczyć się na nowo mówić: „Nie, to mi nie pasuje, tego nie lubię”. Musimy dać sobie pozwolenie na sprzeciw. To tak jak w meblowaniu mieszkania: tak samo ważne jest to, co nam się podoba, jak i to, co nam się nie podoba.
- Drugą ścianę budujemy, szukając w sobie odpowiedzi na pytanie: „Co jest nasze?”. Jakie są nasze wartości, jak chcemy się czuć, jakie mamy marzenia i pragnienia?
- Trzecią ścianę budujemy, przypominając sobie, że jesteśmy cudem do odkrycia, a nie problemem do naprawienia. Jeżeli jest coś do przerobienia i naprawienia (a zawsze coś jest), to są to nasze problemy, a nie my sami. Jeżeli jest coś, co jest popsute – nawet jeśli to my schrzaniliśmy, zepsuliśmy – jeśli mamy nałogi, z których potrzebujemy wyjść, zachowania, które chcemy zmienić, to będziemy to zmieniać. Ale to nie my jesteśmy tym problemem – to jest brud, który się do nas przykleił, przykrył nas. Możemy go zdjąć. Pod spodem jesteśmy czyści, jesteśmy cudem, który te problemy naprawi.
- Czwartą ścianę budujemy, zastanawiając się: „Co chcę tutaj na tej planecie powiedzieć, co po sobie pozostawić, przejawić?”. Zobacz – w całym wszechświecie nie ma drugiego takiego cudu jak ty. Nie ma drugiej takiej kobiety o tak pięknych oczach, włosach, głosie i energii jak twoja. Już ci powiedzieli, co masz robić, jak jeść, jak spać, jaki mieć dom, ile dzieci, ile zarabiać, co wypada, a co nie. A teraz musisz się zastanowić, co chcesz na to wszystko powiedzieć. Co ty czujesz, czego ty pragniesz.
Jak więc widać, aby dotrzeć do salonu, trzeba stawić się do życia – innymi słowy, postawić się do pionu. A to wymaga ogromnego wysiłku, pracy nad sobą. Dla wielu osób wejście do salonu może okazać się wręcz przerażające.
– Dlaczego przerażające?
– Bo kiedy wreszcie wchodzisz do salonu, stajesz taka „oskrobana” z kurzu życia, gotowa do życia po swojemu, ale… jesteś naga, a w salonie jest pusto – nie ma mebli, umywalki, kuchni. I nie wiesz często, jak to twoje nowe życie ma wyglądać i z czego je ułożyć. Czasami stoisz oślepiona i myślisz: „Na cholerę mi ten salon. W piwnicy żyłam 20, 30 czy 50 lat. Znam w niej każdy kąt, wszystkie uwarunkowania, wiem, jak się poruszać. A ten salon, choć piękny, jest dziwny, inny, obcy”. To jest ogromnie trudne.
Przypomnijcie sobie filmy przyrodnicze, w których pokazuje się zwierzęta wypuszczane z niewoli do lasu czy dżungli, czyli przywracane do ich naturalnego środowiska. Opiekunowie otwierają klatkę, pozwalają zwierzęciu wyjść na wolność, a ono… siedzi w klatce nadal – jak przymurowane. Czasami wychodzi na chwilę, pospaceruje po trawie i znów wraca za kraty. Ja miałam dokładnie tak samo… Wychodzenie z piwnicy do salonu było dla mnie ogromnie trudne. Ukochałam sobie tę piwnicę i salon strasznie mnie frustrował. Słońce mnie raziło, trawa kłuła w stopy, wiatr chłodził.
W piwnicy czułam się wygodniej. I tak jak zwierzęta, które wreszcie opanują lęk i krok za krokiem zaczynają stawiać łapy i idą, śmiesznie się kołysząc, przed siebie, ja również miałam dokładnie taki sam etap. Kołysałam się, potykałam, zataczałam. Niezdarnie, ale odchodziłam od klatki (piwnicy) coraz dalej i dalej. Po jakimś czasie poczułam, że już przynależę do tej dżungli (salonu), że to jest mój dom, moje miejsce. Poznawałam tu inne „zwierzęta”. Mimo że nie rozumiałam jeszcze tego, co się wokół mnie działo, nie wiedziałam, jak się żyje na wolności, chciałam tu pozostać. Oczywiście nikt nie mógł mi zagwarantować, że będę tu szczęśliwa i spełniona, ale przynajmniej wiedziałam, że będę tu u siebie.
– Mówisz często, żeby wychodzić z piwnicy, oświetlając sobie drogę latarką miłości. Jak to rozumieć?
Ewelina Stępnicka: W procesie zmiany, w przejściu z piwnicy do salonu, pomoże nam miłość, wyrozumiałość, czułość do siebie. Jasne, możemy spróbować z niej wyjść bez tej latarki – uzmysławiając sobie: „Jestem w piwnicy, wokół mnie bałagan i brud”, i (jak to się często dzieje) zaczynając siebie krytykować za to, co tutaj narobiliśmy: „Ty to zawsze chlew wokół siebie zostawiasz”, „Jesteś beznadziejna, że do tego doprowadziłaś” itd.
Ale to mniej więcej działa tak, jakbyśmy chcieli w tej ciemnej piwnicy zacząć sprzątać za pomocą bejsbola. Walimy na oślep w prawo, w lewo, potykamy się o stare meble i skrzynki. Możemy jedynie tylko większego bałaganu narobić i porozwalać wszystko wokół doszczętnie.
Lepiej jest zabrać się do tego inaczej – zapalić światło (latarkę miłości) i zobaczyć – jest robota do zrobienia. Życie mi tu nakurzyło, napluło, poprzykrywało, sama przyniosłam niejedno. Ale zamiast siebie za to besztać i karcić, staję po swojej stronie i pytam: „Dlaczego tak się stało, kochanie? Chcę ciebie wysłuchać, zrozumieć, dlaczego tak się stało. Jak mogę ci pomóc to posprzątać, kochanie? Zobacz, kochanie, tam są drzwi – jak już wszystko uprzątniemy, będziemy mogły stąd wyjść”. Więc zapalajmy latarki miłości, stawajmy zawsze po swojej stronie, chciejmy dla siebie lepszego życia.
– Dziękuję Ci, Przyjaciółko, że pomagasz nam iść tą trudną drogą!
– Tak naprawdę wszyscy siedzimy w tym razem. Jesteśmy wspólnotą, jesteśmy przyjaciółmi w drodze, w trakcie której jeden drugiego prowadzi do domu. Nie byłoby mnie tu, nigdy nie doszłabym tak daleko przez te 11 lat mojej zmiany, odkrywania, gdyby nie inni ludzie. Tysiące razy uciekałam do piwnicy, tysiące razy chciałam zrezygnować, bo mi życie podstawiło nogę, bo ktoś mnie zhejtował, bo nie kumałam planety Ziemia ani tego, co się na niej wyprawia.
I myślałam: „Na cholerę to wszystko”. Ale potem spotykam się z ludźmi, widzę tę wspólną robotę, jaką mamy do zrobienia, widzę, że wspólnie zapalamy latarki miłości, że jesteśmy w tym razem. I stawiam się do życia. Stawcie się razem ze mną.